SIEĆ NERDHEIM:

[Przy kawie] Doktor… Kto, czyli dokąd zmierzasz, BBC?

Doctor Who 1

Czytając burzę reakcji na artykuł Mateusza Kosińskiego Doctor Who… Doctor Why?, w którym autor nie wyrażał się z aprobatą o nowej postaci głównego bohatera Doktora Who, sama postanowiłam napisać coś, co być może wywoła nie mniejszą burzę. Jednak im dłużej o tym myślę, tym bardziej problem wydaje mi się złożony. Bo niewątpliwie mamy do czynienia z problemem. Nie jest nim rzecz jasna sama Jodie Whittaker czy jej kompetencje aktorskie, o których figę w tej chwili wiem i bynajmniej nie one mnie teraz interesują. Podobnie jak każdego, kto mniej czy bardziej dosadnie okazuje niezadowolenie z tego, co będzie robiła w serialu. Ba – wyobrażam sobie swoją euforię, gdybym niewiele ponad dziesięć lat temu, niepomna meandrów działania serialu i samego BBC, to właśnie jej buzię ujrzała zaraz po błysku żegnającym Christophera Ecclestona! W końcu dziewiąty Doktor ostrzegał, że może stać się jakikolwiek – mieć dwie głowy albo w ogóle żadnej; lata później Jedenasty cieszył się, że ma obie nogi, a Dwunasty sprawdzał kolor nerek. Dlaczego więc nie kobieta?

Ktoś w dyskusji pod nieszczęsnym artykułem stwierdził coś w rodzaju: „niektórzy nie rozumieją, po co ten serial jest”. To bardzo ciekawa kwestia. Czy każdy serial powinien być „po coś”, nie licząc czystej rozrywki? Dla mnie ten konkretny stanowił od początku powiew medialnej niezależności, coś oglądalnościowo bezczelnego, niespotykanego i wdzięcznie omijającego standardowe rzesze odbiorców (razem z ich portfelami). Jednak odkąd wkroczyłam do Internetu i Doktor Who przestał być dla mnie wzniosłym przeżyciem indywidualnym, zaobserwowałam, że są też inne głosy. Takie, które twierdziły, że serial coś „powinien”. I to – na jego nieszczęście – dla każdego coś innego.

Zasadniczo Doktor Who od początku stał w śmiesznym rozkroku między tym, do czego go stworzono, a tym, do czego miał aspiracje (albo też: co mu po prostu akurat wychodziło). Dzisiaj nie do pomyślenia jest, żeby ktoś z takim zaangażowaniem i rozmachem podszedł do zaprojektowania edukacyjnego serialu dla dzieci. Podobnie jak to, że tym programem została produkcja, która w swojej długiej historii zafundowała młodym widzom nie historyczne fakty, a starcia z morderczymi kosmicznymi puszkami. Do dziś nie mogę też pojąć, jakim sposobem główną rolę zajmował osobnik antypatyczny, którego dzieci nie miały szansy polubić. Dalszym potwierdzeniem, że w tym świecie wszystko dzieje się na odwrót, była decyzja, by pałeczkę po Williamie Hartnellu przejął Patrick Troughton – aktor skrajnie do niego niepodobny. Kiedy spadek oglądalności i wpływów po raz pierwszy zasugerował, że być może jednak wypadałoby już postawić krzyżyk na nieokiełznanym odkrywcy kosmosu i spróbować czegoś innego, poznajemy bliżej Doktora oraz jego pobratymców. A przy tym ich potęgę i wredny charakter, gdy karzą go pozostaniem na Ziemi przez kilka sezonów (co daje trochę odetchnąć budżetowi). Podobne pobudki i obawy dają nam genialną postać Mistrza, a później sprawiają, że utalentowany Tom Baker zostaje najdłużej panującym Doktorem wszech czasów.

Doctor Who 2

Gdy spojrzeć na historię Władcy Czasu pod tym kątem, wyraźnie rzuca się w oczy, że była ona nie tyle serią przemyślanych, rewolucyjnych zmian, jak to chcielibyśmy dzisiaj widzieć, co nieustanną szarpaniną między jedną katastrofą a kolejną, przed którymi to ratowano się scenariuszowymi odpowiednikami taśmy klejącej. Często popularna opera mydlana czy nawet byle Drużyna A wystarczyła, żeby odebrać wieloletniemu hitowi BBC połowę publiczności i postawić opłacalność kontynuacji pod znakiem zapytania. Przez to producenci niemalże na okrągło czuli towarzyszące serialowi widmo plajty, co zmuszało ich do stałego kombinowania i wpasowywania gumowego charakteru oraz losów Doktora w wąskie granice między tym, na co pozwalały im finanse, oglądalność, predyspozycje aktora, aktualna moda w budowaniu historii, a niekiedy też widzimisię zarządców stacji. W takich warunkach wszelakiego rodzaju obrońcy praw dziecka, wściekający się, że przecież ten kryminalny horror science fiction rzekomo miał być children-friendly, nie mieli dużej siły przebicia, pomimo że jakoś przypadkowo najczęściej przypominali sobie o przygodach Doktora w momentach szczytów oglądalności. Jeśli już „sugestie” wywoływały jakąś reakcję, była to obrona serialu przez BBC, która dobrze rozróżniała, gdzie kończy się odbiorca, a zaczyna autor i bez wyrzutów sumienia powstrzymywało się od zmian. Za co naprawdę powinniśmy być wdzięczni, bo gdyby twórcy już dawniej mieli bardzo na względzie to, co „powinni” robić, nie moglibyśmy cieszyć się nawet niesamowitą muzyką w czołówce, bo i ona znalazła się jeszcze w latach siedemdziesiątych pod ostrzałem pewnej mamy, której synka owe dźwięki przestraszyły…

Doctor Who 3

Kiedy więc rzecz zaczęła się zmieniać? Wcale nie wraz z pierwszymi napomknięciami o kobiecym Doktorze, bo takowe pojawiły się lata temu i to w żartach samego Toma Bakera, twierdzącego, że tylko takie wcielenie mogłoby zrobić wrażenie dość duże, by przyćmić jego popularność. Szczerze mówiąc bardzo ciekawi mnie teraz, jaką reakcję wtedy wywołał taki pomysł. Czy wszystkich rozbawił? Czy może były już osoby, które uznały to za rozwiązanie warte rozważenia? Na pewno nie wśród osób bezpośrednio odpowiedzialnych za Doktora Who, bo ich życie zmuszało do myślenia przede wszystkim w kategoriach oglądalności. A jakie zmiany w tejże mogłaby dać próba wepchnięcia kobiety do roli naukowca w czasach, gdy panie służyły raczej jako urocza oprawa dla głównego bohatera, nawet jeśli były tak inteligentne jak Romana? Choć wiem, że są osoby, które nie lubią tego porównania, rządziła tu zasada z Jamesa Bonda: w głównym bohaterze kocha się żeńska część widowni, a męska – w jego towarzyszkach. Zaś zmiana jednego aktora to coś zupełnie innego niż przemeblowanie struktury serialu i oczekiwań publiczności.

Kiedy jednak spojrzeć na dawne serie uważniej, bardziej wybiórczo, da się znaleźć wyjątki, które wyłamują się z tego schematu. Myślę tu przede wszystkim o bojowo nastawionej Ace. Patrząc na to, jak rozegrano zakończenie ostatniej klasycznej serii z 1989 roku, można by pomyśleć, że postać ta była pożegnalnym szaleństwem podobnym temu, które teraz z powodu nietypowości aktualnych towarzyszy przypisuje się Moffatowi. To jednak nieprawda, bo w chwili wyboru Ace nikt serialu kończyć nie zamierzał – zadecydowały okoliczności zewnętrzne i katastrofalnie wręcz niska oglądalność. Tak więc może, malutkimi kroczkami, właśnie wtedy do serialu (i całej telewizji) zaczęły wkradać się zmiany? Może, gdyby nie urwanie się historii Siódmego niemal trzydzieści lat temu, zobaczylibyśmy pierwszą, pewną siebie, dumną i kompletnie niezależną od Doktora River Song już w latach dziewięćdziesiątych?
A może to właśnie z powodu niedoboru – za przeproszeniem – długonogich lachonów oglądalność była taka, jaka była?

Doctor Who 4

Potem nadszedł XXI wiek i stało się coś, na co Doktor Who, niczym staruszek po szesnastoletniej śpiączce, kompletnie nie był gotowy. Nie mówię o potędze Internetu ani o szalejącym pseudofeminizmie, które zresztą potrzebowały jeszcze paru lat na rozwinięcie się. Chodzi mi o coś, co uczyniło produkcję na te sprawy nadspodziewanie wrażliwą: pozbawienie równoważącej je, a napędzającej serial od zawsze siły kryzysów. Dzisiejsza BBC – gigantyczna korporacja nadawcza, obsługująca niezliczoną ilość kanałów telewizyjnych i radiowych na całym świecie, wypuszczająca jeden nagradzany program za drugim – nie jest tą samą stacją, która płakała niegdyś za każdym utraconym milionem widzów. Dzisiaj patrzymy na TARDIS pędzącą wśród iskier między budynkami i rozumiemy, że BBC może wszystko. W tym nie przejmować się niekorzystnymi wahaniami oglądalności któregoś z seriali. W sensie: w trzech czy czterech krajach.

Trzeba było nauczyć się żyć w tych ciężkich czasach, kiedy nic nie wyciskało z twórców kreatywności, bo Doktor mógł latać zarówno budką telefoniczną, jak i całą planetą. Z pomocą przyszły opinie: krytycy, recenzenci, fundatorzy nagród. Byli też oczywiście fani – urocze stworzonka bardzo dramatycznie przeżywające powrót serialu z dzieciństwa, zapamiętale dyskutujące o słuszności nowej nomenklatury („No bo to nie jest 1. seria, tylko 27. sezon!”) i gotowe rzucić się do gardeł ekipie produkcyjnej, gdy nie spodobało im się nowe logo. Nie, żebym kazała komuś myśleć, że wcześniej fani nie istnieli. Były konwenty i spotkania, gadżety, pisanie fanfików przez Adamsa i małego Moffata do czasopism fanowskich. Jednak to dopiero w okolicach powstania Facebooka dali się oni poznać opiekunom wiekowego serialu jako twór bardziej opiniotwórczy niż słupki na wykresie oglądalności i okazjonalne listy, szybszy w reagowaniu, a przy tym dużo mniej jednomyślny w kwestii tego, czego chce i znacznie głośniej upominający się, żeby to dostać.

Pierwszą wyraźną słabość scenarzysty Doktora Who do magii serwisów społecznościowych odnotowałam… oglądając Sherlocka. Z jednej strony Moffat odbiera je jako nowy sposób porozumiewania się obecnego pokolenia, futurystyczną wręcz przestrzeń współdzielenia myśli, z drugiej – absolutnie naturalne, nieobrobione i samorzutne niemal źródło informacji na temat tego, co byłoby mile widziane w serialu. O tym, jak nowa interpretacja przygód genialnego detektywa rozwinęła się i zakończyła tylko czytałam, ale to wystarczyło, żeby nabrać pewności, że Moffat… nieco przesadził? Wyglądało to trochę tak, jakby zaprosił widzów do tworzenia odcinka. W istocie każdy wyjaśnia to sobie inaczej: niektórzy jako świadome uznanie fanowskich teorii za wystarczająco dobre, inni jako miły żart czy mrugnięcie okiem do fanów. Jednak mnie osobiście nawet trudno się zdecydować, czy to było na serio. Czy Moffat podśmiewał się pod nosem, spisując co lepsze kawałki z Internetu, czy naprawdę wierzył, że w wielu przypadkach bezpieczniejsze i lepiej widziane będą rozwiązania bazujące na komentarzach z Twittera?

Doctor Who 5

To ostatnie pytanie nie byłoby takie ważne, gdyby scenarzysta przy otwartości na barwny feedback nie zapomniał, żeby traktować go jako drobną wskazówkę, a nie dodatkowe pióro pisarskie. Teraz wygląda to tak, jakby serial miał kompleksy. W Sieci toczą się coraz gorętsze dyskusje i pytania o tematyce genderowej? Doktor Who, bajeczka science fiction i rodzinna komedia przygodowa, przygląda się im i czuje się winny, ponieważ nie ma żadnej postaci LGBT na składzie. Dobrze, najpierw to wyglądało inaczej – w końcu serial odrodził się pod okiem Russella T. Daviesa, czyli twórcy, który nie kryje się z tym, że jest gejem i do innych orientacji seksualnych nawiązywał wszędzie, gdzie tylko się dało. Jeden wyzwolony kapitan Jack to na jego możliwości zdecydowanie niewiele. Co nie zmienia faktu, że odcinek Dobry człowiek idzie na wojnę, wprowadzający duet Vastry i Jenny, został już napisany przez Moffata. Tak samo jak szkielet całego ósmego sezonu, związanego silnie z postacią Missy vel żeńskiego Mistrza. Nie wiem, jak bardzo na serio następcy Daviesa rozglądają się na boki w poszukiwaniu tego, co mogliby jeszcze „ulepszyć”, ale faktem jest, że to robią, i to coraz bardziej kompulsywnie.

Mam nadzieję, że nikt nie ma pretensji o nazwanie tego, co się wyczynia, pseudofeminizmem, do tego szalejącym. Prawdziwe feministki pewnie zajmują się mnóstwem ciekawych i ważnych rzeczy. Tutaj mam natomiast na myśli zjawisko internetowe, które największego zagrożenia dla swojej wolności dopatruje się w serialach rozrywkowych i – zgodnie z savoir-vivre’em forumowych debat – więcej drze się niż rozgląda. Bo jak inaczej mam wytłumaczyć fakt, że nasz Władca Czasu przedstawił nam już trzy lesbijki, Mistrza-kobietę i biseksualnego Jacka, a nasze samozwańcze obrończynie żeńskiej połowy świata nadal wyśmiewają go jako staroświeckiego? Są ślepe na wspaniałe, odważne, niezależne postacie kobiece, ich znaczenie i rozwój, to, że w XXI panie występują po prostu na równi z Doktorem albo nawet pozostawiają jego i resztę mężczyzn z tyłu – uważają, że ciągle należy im się więcej. Im i tylko im, rzecz jasna. Bo nie licząc oderwanych od rzeczywistości młodych, nerdowatych naukowców w rodzaju Osgood czy Malcolma, którzy są bardziej czymś w rodzaju uroczych karykaturek dla uśmiechu niż postaciami z krwi i kości, na pojawienie się osób z nadwagą, okularami czy zwykłym wycofaniem społecznym przestałam mieć nadzieję. Już nawet nie mówię o możliwości przypisania takich cech głównemu bohaterowi. Chyba nic nie ucieszyłoby mnie bardziej niż nieśmiały, spokojny Doktor, przytłoczony przez współczesne towarzyszki pokroju Amy. Ale nie – pozornie niewielka zmiana, która mogłaby pokazać nam, jak bogata potrafi być (pseudo)ludzka natura i jak może objawiać się geniusz poza trajkotaniem i rozstawianiem wszystkich po kątach, zmiana idąca z duchem całej historii, zbywana jest przez ogół wyjaśnieniowym deus ex machina, czyli hasłem „to nie miałoby oglądalności”. Kobieta Doktor? Czemu nie, jeśli owa kobieta nie będzie kolejnym w nowych seriach wcieleniem w poważnych, eleganckich żakietach, co chwilę wpadającym w ponure tony i nawijającym z prędkością karabinu. Ale… Wiadomo, że tak będzie, skoro nawet na ujęciach promocyjnych nowa Pani Czasu wygląda bardziej na silną bizneswoman niż niepewną czy milkliwą osóbkę. Dlaczego nikt nawet nie myśli o zaszaleniu z innymi możliwościami regeneracyjnymi niż płeć i – zgodnie z ostrzeżeniem Dziewiątego – dodaniu Doktorowi na przykład paru nadmiarowych odnóży? W dzisiejszym Stevenie Universie czy niewiele młodszym od Doktora Who uniwersum Autostopem przez galaktykę jakoś nikt nie robi wielkiego halo z dodatkowych rąk czy głów. Czy czasem na Gallifrey nie mogą istnieć inne płcie niż te dwie, które znamy, co trochę poszerzyłoby ludziom horyzonty? Dlaczego od 2005 roku w ubiorze Doktorów nie ma ani odrobiny szaleństwa i nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby zmienić to za pomocą chociaż garnituru w głupim kolorze? Czy – całościowo znowu – obrońcy niepełnosprawnych nie mają prawa czuć się urażeni tym, że jedyna serialowa postać na wózku to zarazem jeden z największych potworów w kosmosie? Jak wytłumaczyć to, że tylko mnie rozczarowało zakończenie Rejsu potępionych gdy zwolniło się miejsce po ślicznej Astrid, a Doktor i tak odmówił leciwemu panu Copperowi wkroczenia do TARDIS? Nie, wolne bieganie i brak oglądalności to nie są wystarczające argumenty na usprawiedliwienie tego, że osoby nie mieszczące się w powszechnie przyjętym kanonie piękna – starsze, cichsze, mniej wygadane – są dla tego serialu przezroczyste.

Doctor Who 6

Przydałby się teraz jakiś pewny siebie maskulinista, który bez zbędnego zakłopotania powie: „Drogie panie, spokojnie! Samo to, że tu czy tam was nie ma, nie oznacza, że jesteście obrażane! Nikt was nie atakuje, gdy chcemy, żeby Doktor pozostał mężczyzną”. A może to teraz panowie powinni poczuć się atakowani, skoro wszystkie główne role – Doktor, towarzyszka, Mistrz – zostały wyczyszczone z przedstawicieli płci męskiej? Może sensowne byłoby, gdyby River albo nawet Rani czy Romana teraz powróciły i dla równowagi zregenerowały się w męską formę?

Czyli – po co ten serial jest? Bo chyba nie po to, żeby edukować. Czy naprawdę dzisiaj jeszcze ktokolwiek wierzy, że rodzice, którzy chcą czegoś nauczyć dzieci, włączają im przygody tysiącletniego podróżnika w czasie? Bardzo mi przykro, ale przegrywają one tu choćby z Ulicą Sezamkową, która ostatnio wprowadziła do grona postaci autystyczną muppetkę wraz z panem, który wdzięcznie wyjaśnia jej postrzeganie świata. Jak nasz serial zamierza to przebić, skoro w jego języku przybliżanie różnic to jedynie lesbijki i pocieszność aspołeczności fanów-naukowców?

Czym jest dla przeciętnego widza Doktor Who? Albo czym uważa, że dla niego jest? Czy to czasem nie jest tak, że również ucieka z Doktorem do innego świata? Świata ładnego, zabawnego, jednoznacznego, przejaskrawionego. Ale tłumaczy sobie, że jest inaczej, bo nie przeszkadza mu czarnoskóra postać albo dowcipasy Jacka Harknessa? Może generalizuję, ale mam przed oczami obraz hipokryzji, gdy zarzuca się nietolerancję innym, krzywiącym się na zachowanie Madame Vastry, jednocześnie tłumacząc, że nie ma sensu wrzucać do ważniejszej roli dziewczyny z pryszczami, bo nikt nie chciałby jej oglądać. Dopraszamy się o jakąś dziwną, medialnie wypaczoną prawdziwość w serialu, który – zasłaniając się dziećmi – nie chce nawet pozwolić zginąć towarzyszowi.

Doctor Who 7

Wygląda na to, że coraz więcej będziemy w Doktorze Who dostawać ludzi o nietypowej seksualności tylko na pokaz, jako symbol zachęty dla tolerancji, bo to pokazać jest łatwo. Ale na tym świat się nie kończy, prawda? Widownia przyklaśnie całującym się panom, ale czy naprawdę wszyscy chcą, żeby serial zapierający się rękami i nogami, że jest familijny, opowiadał też na przykład o rozdartych wewnętrznie transwestytach? Czy rzeczywiście chcielibyśmy widzieć w nim ludzi niepełnosprawnych? Ludzi z toksycznych rodzin? Uchodźców? Ludzi wracających z więzienia do normalnego życia? Możliwe, że tak, skoro gdzieś mignęło mi zdanie (na temat bodajże nawiązywania do zamachów), iż nie ma co udawać, że ich nie ma. Mam nadzieję, że jednak mi się przewidziało albo czegoś nie zrozumiałam, bo wszyscy powinniśmy zdawać sobie sprawę, że tak naprawdę lubimy na ekranie oglądać po prostu ładne, młode, urocze panie i panów, a ich kolor skóry czy to, na kogo pożądliwie patrzą, nie zrobi z naszej utopijnej bajeczki poważnego kina zaangażowanego, walczącego o czyjekolwiek prawa. Zresztą nam wolno się mylić, jesteśmy tylko widzami. Ale twórcom? W sztucznym poczuciu jakiegoś płytkiego obowiązku przysłonili poważny problem banalną zmianą, tym samym pokazując, że problemu nie rozumieją. Do tego płacąc za nią przekreśleniem sympatycznej tradycji, która nikomu nie wadziła. Sorry, to tak jakby pomalować TARDIS na tęczowo – można, tylko po co?

Tak więc wybrano Doktorkę, ładną panią (a jakże), która – niech zgadnę – będzie bystra, błyskotliwa i wygadana? Tylko jak my ją teraz odróżnimy od towarzyszek…

Autor: Ewa Astroni Piotrowska

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
3 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
DeVi102 .
6 lat temu

Osobiscie uwazam ze Doctor Who juz ostatnia seria spowodowal u mnie neichec. Dla mnie najlpeszy doctor byl z Amy a potem to tak nie moglam sie przelamac. Kiedy jzu sie udalo oni zaczeli zmienaic to jedna towarzyszka to druga i patrze na nie i mysle : co to jest?! Kiedys chodzilo tu o wiez o cos magicznego a teraz to takie: jedna gwiazdka druga gwiazdka nowy doctor i co? i nic. A jak zobacyzlam ze bedzie kobieta to od razu wiem ze juz nie wroce do serialu. Dla mnie to klasyk: facet i kobieta. Razem. Kazdy jest jaki jest. Poznajemy bawimy sie smiejemy zartujemy smucimy ale na tym wozku jestesmy. Od conajmniej 3 sezonow to jest taka komerha ze jzu nie ogladam. Teraz definitywnie jestem na nie. Wiem ze moze takei trendy styl poprawnosc polityczna…. Ale robienie na sile? Bo tak to odbieram. Robic bo kasa!

Cpt
Cpt
6 lat temu

Ja osobiście jestem wielkim zwolennikiem pomysłu „Doktor-kobieta”, ale argumenty ciekawe i każdy z nas, whovian, powinien się nad nimi zastanowić 🙂

Astroni
Reply to  Cpt
6 lat temu

O, właśnie o to mi chodziło – zastanowić się nad tym. Mam wrażenie, że 90% widzów/fanów najpierw patrzy, co jest dobrze widziane, a potem dopiero wyraża „swoją” opinię. Fajnie byłoby poczytać komentarze na Gallifrey.pl. No, jak to mówią, nie dla psa kiełbasa.

Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki