Kabaret to oryginalna dziedzina. Jakby zatrzymana w pół drogi pomiędzy teatrem a estradą. W swoim specyficznym kształcie znana tylko w krajach słowiańskich – w Rosji, w Polsce… Mimo że u zarania czerpała z wzorców francuskich i niemieckich. Związana z polską kulturą od czasów, kiedy zabory jeszcze trzymały się mocno. I rzecz najważniejsza, bez której niniejszy tekst by nie powstał: kabaret to dziedzina, której poświęciłam do tej pory pół życia. Może niezbyt długiego, ale jednak.
Zaczęło się niewinnie, od oglądania w telewizji programów i występów kabaretowych. Tak wyglądały początki chyba każdej osoby wchodzącej w tę tematykę na przełomie wieków. Pochłaniało się kabarety na równi z innymi audycjami rozrywkowymi, teleturniejami, transmisjami z festiwali muzycznych. Wtedy nie było jeszcze mowy o przywilejach obecnych czasów: masie programów, miliardzie powtórek i wypchanych nimi po brzegi kanałach prawie tematycznych, typu TVP Rozrywka. Że już nie wspomnę o luksusie swobodnego dostępu do Internetu. Ot, tylko kilka pozycji w ramówce. To chyba wystarczało, bo zainteresowanie tematem powolutku rosło i rosło, a sporo osób zaczęło wyczuwać, że hej – ten cały kabaret to coś innego od reszty!
Myślę, że miałam spore szczęście. Mogłam obserwować rozwój tej dziedziny sztuki w latach bardzo dla współczesnego kabaretu zwariowanych, a zarazem płodnych. Pojawiła się kolejna fala debiutujących grup i artystów. Co za tym idzie, przyszły też eksperymenty z nowymi formami – nagle równie dobrym środkiem wyrazu, co słowo, stały się muzyka lub gest. Coraz śmielej rozwijała się współpraca z telewizją (głównie publiczną). Programy kabaretowe na małym ekranie sięgały po świeże formaty. Radiowa Trójka dzielnie kontynuowała swoje dawne tradycje rozrywkowe, również udostępniając artystom czas antenowy. Nic dziwnego, że każdy, dla kogo kabaret miał być czymś więcej niż tylko miłym sposobem na spędzenie wolnego czasu, mógł czerpać z niego pełnymi garściami.
Kabaret uczy i wychowuje!
Czy potrafię sprecyzować, co było takiego wyjątkowego w tej dziedzinie sztuki, że potrafiła wciągnąć bez reszty? Słowo-klucz brzmi: różnorodność. Na wielu polach. Tematyka sięgała od polityki poprzez sprawy społeczne, obyczajowe, aż po (pop)kulturę. Nie była usilnie naginana tylko w stronę tej pierwszej, jak miało to często miejsce w czasach PRL-u. Nawet jeśli pewne grupy czy artyści wyśmiewali sprawy związane ze zbliżoną problematyką, każdy robił to w swoim niepowtarzalnym stylu. Trzeba było naprawdę niezłych „umiejętności”, żeby pomylić jeden kabaret z drugim. Wprawdzie niektórym się udawało, ale to już inna historia.
Można nawet zażartować, że na dowolne zapotrzebowanie dało się znaleźć odpowiedni kabaret czy kabareciarza. Uszczypliwa satyra obyczajowa? Neo-Nówka. Dowcip polityczny? Jerzy Kryszak. Sportowy? Marcin Daniec. Humoru z popkulturą w tle dostarczały Ani Mru-Mru i kabaret Dno. Żart językowy można było znaleźć u Artura Andrusa, a humor bardziej poetycki – u Andrzeja Poniedzielskiego i we wczesnym Kabarecie Moralnego Niepokoju. Zabawne piosenki to domena OT.TO. Rozśmieszanie muzyką serwowali Grupa MoCarta i Kwartet Okazjonalny, a gestem bawił Ireneusz Krosny. Dużo absurdu to znak kabaretu Łowcy.B i grupy Mumio. Teatralnymi konwencjami żonglowała Formacja Chatelet, a Kabaret Pod Wyrwigroszem obok żartów cieszył profesjonalnymi wręcz kostiumami. Dla każdego coś miłego. A podane powyżej szyldy i nazwiska nie wyczerpują nawet ćwierci tego, z czego można było wybierać.
W pewnym momencie oglądanie kabaretów na szklanym ekranie już nie wystarczyło. Zaczęło się marzyć zobaczenie jakiegoś występu na żywo. Na pozór mogło to się wydawać niemożliwe, ale… tylko w teorii. W praktyce nawet nieduże miejscowości odwiedzane były przez mniej lub bardziej znane grupy – zgodnie z praktykowaną przez niektórych artystów dewizą, że wszędzie są ludzie, którzy chcą się śmiać. Nie zawsze to musiał być teatr czy dom kultury. Występ na festynie nie był żadnym powodem do wstydu. Bo co takiego żenującego miałoby być w tym, że kabareciarze przyjechali do swoich widzów? Tym bardziej, że komicy nie byli jakimiś odległymi gwiazdami z Hollywood. Autograf? Fotka? Rozmowa? Jeszcze więcej rozmowy? Jasne. W pewnym momencie kabarety często całkiem dobrze znały swoich fanów, którzy byli trochę jak stali goście, regularnie wpadający po występie za kulisy. Chyba, że jakiś wyjątkowo wredny ochroniarz bronił dostępu niczym Cerber – bo chyba tylko taki był w stanie miłośnika kabaretu powstrzymać. A i to nie zawsze.
Nie kłam, kojarzysz tych gości. Ba, ten skecz znasz na pamięć.
Nie będzie dużą przesadą, jeśli powiem, że przez moment kabaret w Polsce miał wszystko. Cieszących się sympatią publiczności artystów, z powodzeniem występujących na scenach i scenkach całego kraju, a nawet za granicą. Regularne, ale stojące na dobrym poziomie programy w TVP i na Polsacie. Transmisje z najważniejszych imprez – Mazurskiej Nocy Kabaretowej, Festiwalu Kabaretu w Koszalinie, kabaretonu na festiwalu Top Trendy czy w Opolu. Wiele przeglądów kabaretowych, rozsianych na terenie całej Polski i wyłaniających nowe twarze. Zawsze otwarte drzwi do różnych miejsc, w mediach i poza nimi. Prężnie działające środowisko fanowskie… nie bójmy się tego nazwać po imieniu, w zasadzie pełnoprawny fandom. Wychodzące z jego inicjatywy: serwisy internetowe i fankluby. Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie mógł już traktować kabaretu jako gorszej, mniej znanej siostry innych sztuk. Odwołując się do zdania ze wstępu, faktycznie miał spore szanse na wypełnienie luki, zawsze pozostającej pomiędzy estradą a teatrem.
A potem coś się zepsuło.
Nie od razu, oczywiście. Sprawy rozwijały się powoli. Pierwsze oznaki tego, co mogło niepokoić, były subtelne, dwuznaczne i nie zawsze prawidłowo interpretowane. Z jednej strony stali doskonale bawiący się fani, przyjmujący wszystko z dobrodziejstwem inwentarza, a w skrajnych przypadkach zupełnie ślepi i głusi na wszelkie alarmujące przesłanki. Bo przecież czemu coś miałoby się psuć w tej karuzeli śmiechu? Drugą stronę zajmowali dumni i chmurni elitaryści, widzący już od dawna w każdym występie telewizyjnym jakiejś grupy następny krok w stronę wielkiego upadku całej sztuki rozśmieszania, święcie przekonani, że prawdziwy kabaret skończył się nie na Potemie, nie na Teyu, Oldze Lipińskiej czy innych Starszych Panach, tylko zapewne już na Le Chat Noir. Oczywiście pośrodku było jeszcze sporo tych, których nie ciągnęło w stronę żadnej z tych skrajności, przebąkujących tu i ówdzie, że chyba lokomotywa o nazwie „kabaret” zaczyna lekko zbaczać z kursu, ale kto by ich tam słuchał.
Może w jakimś stopniu to błogosławieństwo popularności stało się przekleństwem, a kabaret skrzywdziła klęska urodzaju. Trudno było nie zauważyć, że gwałtowne obniżenie lotów niektórych grup jakimś dziwnym trafem zbiegło się w czasie z nieprzyzwoitym spotęgowaniem obecności artystów na okładkach kolorowych pisemek, w reklamach czy wątpliwej jakości telewizyjnych show (nie mających często nic wspólnego z kabaretem). I ze wzrostem cen biletów na występy. Tak, sprytni organizatorzy chyba wyczuli, że nowa popularna rozrywka dobrze się sprzedaje, bo w przeciągu góra dwóch lat koszt wstępu w wypadku najmodniejszych ekip potrafił wzrosnąć nawet trzykrotnie, przy jednoczesnym zanikaniu darmowych grań plenerowych. Nigdy nie należałam do tych, którzy chcieli kabaret wpędzić z powrotem do artystowskich piwniczek i odmawiali komikom uszczknięcia choćby odrobinki z tortu zwanego show businessem, ale… to śmierdziało. Mocno.
Bardzo. Mocno.
Wiele zarzutów kierowanych pod adresem polskiego kabaretu, do tej pory będących często zwykłym czepialstwem, stało się bolesnym i przykrym faktem. Niskich lotów humor skatologiczny i erotyczny, akceptowalny ewentualnie w gronie kumpli, nad kuflem z piwem, ale nie na estradzie. Nie najlepsze aktorstwo, często oparte na krzywych minach i przerysowanych wadach wymowy. Sięganie po tak zwane trudne tematy dla samego epatowania i taniej prowokacji. Odchodzenie od pierwotnego, indywidualnego stylu na rzecz gorszego, ale bardziej przystępnego dla szerszej publiczności. Sprawiające wrażenie stworzonych na kolanie, żarty o sprawach bieżących, grzejące miejsce w pamięci równie długo, co wspomnienie butelki po szampanie z ostatniego sylwestra. Tak wyglądała rzeczywistość kabaretowa Anno Domini 2015.
Oczywiście nie cała. Nawet nie większość. Najbardziej w tym wszystkim uwierało to, że taką ładną inaczej cenzurkę całemu środowisku wystawiła garstka. Jak przystało na mniejszość, wyjątkowo głośna. W dodatku umiejętnie „wychowująca” sobie publiczność, święcie przekonaną, że serwowane im niewyszukane żarty są najlepszymi, jakie mogą sobie wymarzyć. Efekty były niestety bardzo widoczne. Przy jakiejkolwiek próbie podsunięcia dowcipu chociaż trochę głębszego, wymagającego czegoś więcej niż reagowania na słowa-klucze – w rodzaju nazwisk znanych postaci czy popularnych w danej chwili zwrotów – liczni miłośnicy części kabaretów bronili się rękami i nogami. Chociaż czy można im się dziwić, jeśli do tej pory względnie opiniotwórcze branżowe serwisy internetowe z sensownych artykułów przerzuciły się na memy z oklepanymi cytatami ze skeczów i piosenek?
Na szczęście nie zabrakło twardych zawodników, konsekwentnie trzymających się raz wyznaczonej sobie drogi. Nie popadali w przesadną fascynację medialnością, nie podporządkowywali swojej twórczości rytmowi telewizyjnych programów. Niektórzy potrafili nawet z pełną świadomością zrezygnować z regularnej obecności na małym ekranie, chcąc zachować świeży repertuar dla widzów przychodzących na występy. Szczególny gest w czasach, kiedy dla wielu ich kolegów po fachu ciągła obecność w mediach stała się podstawą w budowaniu rozpoznawalności. Jednak nawet wysiłki tej silnej gromadki nie mogły zatuszować głębokiej rysy, jaka pojawiła się na wizerunku sztuki kabaretowej niczym na starym lustrze. Coś już nie było takie, jak kiedyś. Czar prysł.
Mina Mateusza Banaszkiewicza z Kabaretu Młodych Panów idealnie wyrażająca rozczarowanie.
Najdotkliwiej kondycję współczesnego kolektywu kabaretowego obnażyły ostatnie dwa lata i wszystko to, co wiązało się ze zmianami personalnymi na najwyższych szczeblach władz – również w telewizji publicznej. Nowy dyrektor Programu Drugiego, Maciej Chmiel, stawiał na kontakt widza z kulturą, sztuką, dobrze zrobionym serialem. Również kabaretem, dzięki któremu możemy generować z siebie nie rechot, ale śmiech. Prezentowane przez Dwójkę programy oczywiście do tej kategorii się nie zaliczały, dlatego zaczęły znikać z ramówki. Reakcja wielu artystów (zwłaszcza głównych zainteresowanych) była tyleż błyskawiczna, co przeraźliwie jednostronna. Cała akcja została okrzyknięta działaniem czysto cenzuralnym, a sam dyrektor – pachołkiem nowej partii rządzącej.
Nie miało żadnego znaczenia, że Chmiel to uznany dziennikarz muzyczny, wieloletni współpracownik radiowej Jedynki i Trójki, nie obciążony żadnymi nadto oczywistymi konotacjami politycznymi. Po prostu człowiek, który serio zna się na kulturze. Fani „pokrzywdzonych” kabaretów, jak również niektórzy inni komicy, dość bezrefleksyjnie podchwycili ich narrację. Nikogo nie zdawało się interesować to, że rzekomo cenzurowane ze względów politycznych grupy do tej pory za największy powód do dumy uznawały swoją absolutną apolityczność, a wśród wspierających je kolegów po fachu nie brakowało i takich, którzy jeszcze kilka lat wcześniej traktowali ich pod względem artystycznym jak trędowatych. Kolejne decyzje telewizyjnych tuzów, wyrzucających z programu następne rezydujące tam od lat duże imprezy, były jak woda na ten lekko paranoiczny młyn.
To był moment, w którym chyba faktycznie coś we mnie pękło. Do tej pory zawsze po jakimś czasie od kolejnego rozczarowania ogółem krajowej sceny kabaretowej naiwnie wracałam do niej, licząc, że a nuż jednak coś sprawi, że wróci ona do dawnych, dobrych czasów. Po tamtych ekscesach przestałam. Zostało tylko śledzenie tych, którzy się utrzymali. Ewentualnie ciche, przesiąknięte złośliwością myśli, że gdyby niektórzy kabareciarze poświęcali swoim skeczom tyle samo czasu, co użalaniu się nad sobą i swoim „uciemiężeniem” na portalach społecznościowych, byliby zapewne mistrzami dowcipu. Jednak pewien sentyment i przywiązanie do tej dziedziny sprawia, że mimo wszystko nadal nie mogę wyzbyć się pewnej dozy naiwności.
Bo kabaret ma się w sercu!
Pewnie to ona posłała mnie przed ekran na czas transmisji kolejnej Mazurskiej Nocy Kabaretowej. Ku sporemu zaskoczeniu, nie w przygarniającym do tej pory wszystkich „wyrzuconych” z telewizji publicznej Polsacie, a w TV Puls. Nabyta uszczypliwość nakazywała mi sądzić, że stacja ze słoneczkiem nie zarobiła na kabarecie tyle, ile oczekiwała, więc dla kolejnych imprez już nie jest taka miła. Najbardziej jednak interesowało mnie co innego. Jak się teraz sprawy w tej dziedzinie mają. Lepiej jest, gorzej? Przede wszystkim poczułam się nieco przez Puls wywiedziona w pole, bo telewizja promowała całość dżinglami z udziałem Artura Andrusa, podczas gdy w rzeczywistości poprowadził on tylko jedną z czterech części transmisji. Poza tym, jak się miało okazać, nie czekały mnie żadne większe zaskoczenia.
Kto do tej pory trzymał dobry poziom mniej lub bardziej, ten robi to dalej. Kto ma kwasić – kwasi. I choć tego wieczoru nie zabrakło udanych występów, mile łechcących samopoczucie, te kilka gorszych psuło dobre wrażenie i dobry humor. Obowiązkowo musiały się znaleźć stereotypowo-hasłowe odwołania do bieżących wydarzeń, próba wzbudzenia śmieszności ordynarnie przerysowaną wymową, jeden czy dwa ciężkie seksualne dowcipasy. Poza tym jednak znów bolało to, że kabareton, niegdyś corocznie obierający sobie jakiś nowy motyw przewodni i dość zgrabnie się go trzymający, od paru lat preferuje łatwiejszą, ale mało efektowną konwencję trzech lub czterech segmentów pod różnymi szyldami i konferansjerką. Przy okazji też – niestety! – na różnym poziomie. Nic, czego nie mógłby zaoferować każdy inny kabareton. Kiedyś te cztery godziny mijały wręcz za szybko. Teraz znów skończyłam oglądanie dziwnie zmęczona.
To wszystko obudziło we mnie – znów! – spisaną tutaj refleksję. Chciałabym wierzyć, że kabaret kiedyś znów stanie się czymś świeżym i jedynym w swoim rodzaju. Jako ogół, cały gatunek, a nie tylko jako pewna część tworzących go artystów. Chociaż to „kiedyś” jakoś nie chce przyjść, a tak zwany zdrowy rozsądek podszeptuje, że nawet nie ma takiej możliwości. Bo co się stało, to się nie odstanie – konsekwencji wyżej opisywanych zdarzeń i tendencji nie da się po prostu wyzerować. Ale może jest jakaś szansa. Może każda z tych niezbyt miłych rzeczy wydarzyła się po coś. Może chodzi o to, aby wyciągnąć z tego wszystkiego jakieś wnioski. Pytanie brzmi: kto spróbuje to zrobić? I czy w ogóle?
Jako ilustracje wykorzystano kadry z kabaretowych DVD: Kabaret Moralnego Niepokoju Tygodnik Moralnego Niepokoju vol. 4, Kabaret Neo-Nówka Co by było, gdyby…, Liga Kabaretów. Kabaret Skeczów Męczących, Kabaret Młodych Panów Z Młodymi jak najbardziej oraz Najlepsze występy Grzegorza Halamy z programu 'HBO na stojaka!’.
Wszystko się zmienia, taka jest kolej rzeczy. Sama też uwielbiam kabarety, jedne bardziej, inne mniej. Wiem, że niektóre nigdy mnie nie zawiodą, nie będą na siłę wciskać żartów politycznych czy seksualnych, a niektóre skecze mogę oglądać wiele razy. Mistrzynią w moich oczach jest Joanna Kołaczkowska, najpierw w kabarecie Potem, teraz w Hrabi, której gest wyraża więcej niż tysiąc słów. Wiem, że mogę liczyć na Paranienormalnych, być może dla niektórych wywołujących 'rechot’, ale dla mnie są jedyni w swoim rodzaju, rozbawi mnie Kabaret Młodych Panów, Grupa MoCarta i parę innych grup. Niestety nowo pojawiające się grupy zwykle prezentują niezbyt wysoki poziom, ale liczę, że z czasem nabiorą wprawy.
Ciężko jest nazwać „koleją rzeczy” zwyczajne psucie dziedziny dla własnej wygody i korzyści, a inaczej tego postrzegać się nie da. A ów niezbyt wysoki poziom ostatnio właśnie stał się ze względu na powyższe domeną starych grup (w tym też niektórych przez Ciebie wymienionych), które najciężej pracują na to, aby kabaret miał powszechną opinię jaką ma. Młodym ciężko wiele zdziałać, bo… well. Ilu z nich obecnie udaje się trafić do środków masowego przekazu? Nie tak wielu, jak jeszcze parę lat temu, gdy sporo przeglądów kabaretowych dostawało czas antenowy na programik z laureatami.