Recenzja może zawierać spoilery.
W tym tygodniu na małych ekranach oglądaliśmy kolejny odcinek szóstego sezonu Gry o tron, zatytułowany „Krew mojej krwi”. Czy był lepszy, czy gorszy od poprzednich? Ja sama miałam raczej mieszane uczucia po jego obejrzeniu, ale nie jestem bardzo skrajna w ocenie. Odcinek szósty nie obfitował wprawdzie w wielkie zwroty akcji pokroju przywrócenia Jona do życia, ale za to w naprawdę interesujący sposób przywrócił do gry postacie, których od dawna nie widzieliśmy. Ale czy rzeczywiście za nimi tęskniliśmy?
Godzina z Grą o tron rozpoczęła się za Murem, gdzie Meera wraz z Branem starali się uciec przed Białymi Wędrowcami. Cóż, przynajmniej Meera uciekała, bo jej towarzysz wciąż przebywał w innym stanie świadomości, powoli zamieniając się w ludzką Wikipedię. Muszę przyznać, że nie bardzo interesowała mnie postać panienki Reed i nie sądziłam, że kiedykolwiek będę wyczekiwała scen z nią, ale kilka ostatnich odcinków zmieniło moje nastawienie. Ponadto Ellie Kendrick, która wciela się w tę bohaterkę, wykonuje bardzo dobrą robotę kiedy ma możliwość przedstawienia większych emocji na ekranie. Nie będę wiele spoilerować, powiem jedynie, że sceny w tej chłodnej części Westeros służą głównie przypomnieniu nam o pewnej postaci, której nie widzieliśmy od długiego czasu – od naprawdę długiego czasu, i mimo że, jak sądzę po wpisach na różnych forach i stronach, czytelnicy książek nie zapomnieli o niej, widzowie serialu mogą nie skojarzyć tej nowej/starej twarzy. Polecam wrócić do początków pierwszego sezonu.
Następnie przenosimy się do rodzinnego domu Tarlych, do którego dotarli w końcu Sam i Goździk, i… miałam już ochotę przełączyć kanał na coś ciekawszego, jednak postanowiłam dać temu wątkowi drugą szansę. Wszystko to za sprawą jednej sceny, w której rodzina Tarlych i Goździk siedzą przy stole i atmosfera gęstnieje z chwili na chwilę. Interakcje Sama i jego ojca dają idealny obraz tego, jak mogło wyglądać życie przyjaciela Jona zanim dołączył do Nocnej Straży. Daje to wiele do myślenia, szczególnie w odniesieniu do przemiany, którą przeszedł przez ostatnie sezony
.
Zakończenie scen w rodzinnym domu Tarlych było w moim odczuciu zbyt romantyczne jak na ten serial, ale nie miałam z tym tak dużego problemu jak z tym, że Goździk nieprędko opuści nasze ekrany. O wiele bardziej chciałabym oglądać przygody Sama w Cytadeli bez dziewczyny u jego boku.
Wątek Aryi w Bravos był najlepszą częścią Krwi mojej krwi. Po raz kolejny mogliśmy zobaczyć streszczenie poprzednich sezonów w formie przedstawienia. Uwielbiam oglądać występy aktorów razem z Aryą, obserwować zarówno to, jak bardzo ubarwione są wydarzenia odgrywane na scenie, ale też to, jak odbiera je nasza mała bohaterka. Tym razem, w chwili rekonstruowania śmierci Joffreya wyraz jej twarzy zmienił się z rozbawienia na… smutek? Współczucie? Do teraz nie wiem, czy dotyczyło ono wcielającej się w królową aktorki, którą Arya miała zabić, czy może samej Cersei?
Arya dwa ostatnie sezony spędziła na odpychaniu od siebie swojej prawdziwej tożsamości, zagłębiając się w świat Ludzi Bez Twarzy i byłam przekonana, że nigdy już nie opuści Bravos – w tym odcinku jednak następuje ostry zwrot akcji w jej wątku. Jak się jednak przekonamy, zerwanie z Domem Czerni i Bieli jest jak próby zerwania kontaktów z mafią – można ją opuścić tylko w jeden sposób.
Zapowiedź odcinka obiecywała rzeź w Królewskiej Przystani, albo przynajmniej apogeum całego konfliktu między władzą, a kościołem. Mogę tylko powiedzieć, że sceny mające miejsce w stolicy to dobry przykład tego, jak bardzo trailer może zmylić widza. Nie będę udawać – zawiodłam się. Liczyłam, że pięć poprzednich odcinków obrad Małej Rady, w końcu zaowocuje jakimś konkretnym działaniem, ale… nie tym razem. Wciąż nie jestem pewna, czy Tommen okazał się głupim królem, czy mądrym królem. Jest na tyle słaby, żeby zostać zmanipulowanym przez Wróbla, ale równocześnie zastosowane przez niego rozwiązanie napiętej sytuacji w Przystani okazało się całkiem skuteczne, przynajmniej na razie. A jak Wy go oceniacie?
Ostatnia scena należała do Daenerys i może miałaby w sobie duży ładunek emocjonalny, gdybym nie widziała tej władczej i zwycięskiej strony matki smoków tak często. Jej przemowy do poddanych, w których obiecuje przeprawić się do Westeros, zamieniają się powoli w monologi, którymi trenerzy zagrzewają drużynę do walki w przewidywalnych filmach.
Odcinek nie wywarł na mnie tak dużego wrażenia jak ten, w którym pożegnaliśmy Hodora, czy ten, w którym powrócił Jon, ale oglądało się go całkiem przyjemnie. Na uwagę zasługiwał zwłaszcza wątek Aryi, a nawet przygody Sama były ciekawsze niż zwykle. Zobaczymy, co Gra o tron zaserwuje nam w następnym tygodniu!
Czytaj także:
Recenzja serialu Gra o tron S06E01
Recenzja serialu Gra o tron S06E02
Recenzja serialu Gra o tron S06E03
Recenzja serialu Gra o tron S06E04
Recenzja serialu Gra o tron S06E05
Autor: Aya