Claude jest chłopcem, który chciałby być dziewczynką. Nie, to nie tak: Poppy jest dziewczynką, która kiedyś była Claude’em – tylko czy był on wtedy chłopcem, czy dziewczynką? A może nie ma ich obojga? Może są tylko razem? A może to wszystko niewiadoma, suma możliwości?
Długo zastanawiałam się, czy przeczytać książkę Laurie Frankel. Przyznam, że nie wiem za wiele o literce T i beletrystyka nie wydawała mi się dobrym początkiem. Ale nie żałuję, choć uczucia mam mieszane.
Nie myliłam się w tym: ta książka ma wady – choć może lepiej nazwać to neutralną cechą – wynikające z jej formy. Dość jednotorowe spojrzenie na temat, pewne uproszczenia. Ale raczej nie miała ambicji być czymś więcej niż tylko wycinkiem rzeczywistości.
Mieszane uczucia mam dlatego, że jest to powieść dość nierówna. Są w niej fragmenty, przy których zęby bolą od łopatologicznego moralizatorstwa, a są takie, może nawet banalne, ale prawdziwie wzruszające, przy których łzy napływają do oczu (ale ja jestem miękka, potrafię się rozpłakać na prawie wszystkim). Są rzeczy mało wiarygodne i przerysowane nie wiedzieć właściwie po co – jak choćby zdumiewająco szybki rozwój Claude’a we wczesnym dzieciństwie. Zresztą rodzina Walsh-Adams ogólnie, a już jej najmłodszy członek szczególnie, przedstawiana jest jako właściwie bez wad. Brwi unoszą się też przy zaskakująco dojrzałych (w co można jeszcze uwierzyć) i w takiż sposób wyrażonych (w co mniej) przemyśleniach dzieci, które już wyjątkowo budzą skojarzenia z bajką i topornie ciosanym moralitetem.
Trochę przesłodzone wydaje mi się także tło, aczkolwiek tutaj zaraz będę sama ze sobą polemizować. Popkultura i media ogólnie bardzo lubią, jako jeden z głównych motywów (drugi to oczywiście rozwiązłość seksualna), przedstawiać środowisko LGBT+ jako wiecznie cierpiące, uciskane, przeżywające tragiczne miłości etc. Sympatycznie dla odmiany przeczytać coś, w czym na ogół jest ciepło i miło, a rodzina i większość znajomych jest niesamowicie wspierająca. Owszem, są w tej powieści poruszone pewne problemy, ale Poppy w porównaniu z większością transpłciowych dzieciaków i tak ma wielkie szczęście (zresztą w samej książce jest wspomniane, że 40 procent z nich targa się na własne życie). Ale, jak już pisałam, Frankel raczej nie aspiruje do napisania głębokiego studium przekroju społeczeństwa, a tylko ukazania pewnej historii i pewnego punktu widzenia.
A jednocześnie nawet to pomaga zrozumieć.
Nie mówię tutaj nawet o zrozumieniu racjonalnym, przyjęciu do wiadomości, że istnieją osoby transpłciowe i mają takie a takie problemy, możliwości itd., ale emocjonalnym. Zrozumieniu, że to, co wydaje się egzotyczne, w gruncie rzeczy jest dość proste i wcale nie trzeba się wysilać, żeby zrozumieć. Ale też zrozumieniu, że pewnych rzeczy zrozumieć się nie da. Tak to już jest. Można tylko się starać dzień po dniu podejmować jak najlepsze decyzje.
Mimo wszystko trochę w tej książce niewykorzystanego potencjału. Najciekawsza wydała mi się rozmowa z dyrekcją szkoły – bez problemu akceptującą i przygotowującą rozwiązanie problemu, gdyby dziecko miało być transpłciowe, ale już absolutnie odmawiającą zaakceptowania opcji, że mogłoby być pomiędzy.
Ale, zupełnie abstrahując już od przesłania, powieść jest po prostu na tyle przyjemnie napisana i wciągająca, że usiadłam i czytałam ją też w domu, a nie tylko w komunikacji miejskiej i przerwach w pracy, co jest ostatnio sporym komplementem.
Co do redakcji, już mój stały punkt, mam dwie uwagi: nie zmiana płci, ale korekta, i nie póki co (to kalka z rosyjskiego), ale (na przykład) na razie.
To wcale nie był zły początek.
Podziękowania dla Poradni K za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.
Szczegóły:
Tytuł: Tak to już jest
Tytuł oryginalny: This is how it always is
Autorka: Laurie Frankel
Tłumaczenie: Dariusz Żukowski
Wydawnictwo: Poradnia K
Gatunek: literatura obyczajowa
Liczba stron: 460
Oprawa: miękka
ISBN: 978-83-66005-39-6