Syn nieskończoności to książka w wersji „zrób to sam”. Większość wydarzeń, cała akcja oraz dialogi są tak słabo opisane, że wiele rzeczy musimy sobie dopowiedzieć sami.
Debiut fantastyczny Adama Silvery – poczytnego amerykańskiego pisarza specjalizującego się w powieściach obyczajowych dla młodzieży – trudno nazwać pełnoprawną książką. Podczas lektury miałem wrażenie, że w ręku trzymam tak naprawdę notatki autora, które pewnej nocy dały drapaka z jego biurka, postanowiły włamać się do drukarni i rozłożyły się na taśmie z okrzykiem: „No to jazda! Puszczajcie nas w obieg!”. Technicznie niedomaga tu niemal wszystko, a sama powieść w wielu miejscach przypomina po prostu wypracowanie napisane na kolanie w trakcie przerwy śniadaniowej.
Fabuła jest tu dość prosta i opiera się na motywie starym jak sama literatura młodzieżowa. Główny bohater odkrywa w sobie niezwykłe moce, okazuje się niepowtarzalnym Wybrańcem, po chwili upomina się o niego drużyna herosów, a czarne charaktery dysponują bezwzględnym i nieziemsko podłym planem dominacji nad światem. Emil i Brighton to bracia, którzy właśnie obchodzą osiemnaste urodziny – informację tę najlepiej zupełnie zignorować, bo w żadnym momencie nie pokrywa się ona z zachowaniami protagonistów. Obaj od najmłodszych lat byli zachwyceni Iskrami (drużyna superbohaterów) walczącymi z Widmami (to ci ewidentnie źli i niegodziwi!). Z czasem ich zainteresowanie rozwinęło się w różnych kierunkach. Emil zaczął zbywać temat nadzwyczajnych umiejętności całkowicie zwyczajnym wzruszeniem ramion, natomiast Brighton popadł w fanatyczną fascynację i fantazje na temat własnego przebudzenia mocy. I tu do akcji wkracza przewrotny i złośliwy los. Emil odkrywa w sobie niepowtarzalne zdolności, lokalni nadludzie biorą go pod swoje skrzydła, Brighton zaczyna im wszystkim prowadzić kampanię marketingową w sieci, a świat właśnie zgłosił zapotrzebowanie na herosa, który jako jedyny może pokrzyżować plany złowieszczym terrorystom.
Czasem bywa tak, że twórca postanawia wrzucić czytelnika od razu na głęboką wodę. Wiadomo, nie ma czasu na wyjaśnienia, trzeba ratować świat, królestwo lub księżniczkę. Reszta wyjdzie w przysłowiowym praniu. W swojej książce Silvera stosuje podobne podejście. Tyle tylko, że zabiera nas na środek jeziora i wyrzuca za burtę w jutowym worku i z zawiązanymi rękami. Owszem, oferuje nam do pomocy rękawki… te jednak musimy sobie nadmuchać sami. Ekspozycja świata tu w zasadzie nie istnieje. Autor uznał, że skromny słowniczek wyjaśniający najważniejsze pojęcia wystarczy jako wprowadzenie do historii. Z pewnością jest to przydatny dodatek, jednak w tym przypadku jest to także dowód zwykłego lenistwa oraz podróż na skróty, bo poza kilkoma skromnymi hasłami w samej historii nie znajdziemy żadnych dodatkowych informacji. Niestety już od pierwszych stron zostajemy zarzuceni nazwami własnymi, zależnościami oraz stronami konfliktu – wyjaśnień jednak jak na złość nadal brak. No ale przecież na początku znajduje się słowniczek, więc po co w ogóle drążyć temat? Jedyne przedstawienie elementów świata, na jakie możemy liczyć, to kilka nazw gatunkowych feniksów wymienionych po przecinku. W pewnym momencie bohaterowie strzelają nam w twarz informacją, że ci źli będą upuszczać krew… z ducha! Jeżeli chcecie się dowiedzieć, w jaki sposób czarne charaktery zamierzają pobrać płyny ustrojowe od bezcielesnej zjawy, to bardzo mi przykro, ale autor nie uznał za stosowne, aby te paramedyczne rewelacje w jakikolwiek sposób uzasadnić. Na widok takich fikołków aż się cała ektoplazma w człowieku gotuje!
Brak prezentacji elementów fantastycznych to tylko jeden z kilku aspektów utrudniających śledzenie wydarzeń. Książka rezygnuje z nudnej ekspozycji, więc pewnie jest dużo akcji, co nie? I owszem, akcja jest i to całkiem sporo. Wystarczyłoby jej na dwa tomy z okładem. Opisy jednak najprawdopodobniej nałykały się kryptonitu i teraz całkowicie leżą i dogorywają. Relacje z walk, pościgów, rozmów, a nawet treningu mocy są pobieżnie odfajkowane. I to do tego stopnia, że czasami nie wiadomo, co w danych scenach właściwie się dzieje. Pośpieszna narracja wygląda, jakby autor tak naprawdę napisał całe sekwencje na jednym wdechu, a potem nawet nie sprawdzał, czy opisy w ogóle się jakoś kleją. Niestety bardzo często się nie kleiły. Bohater strzela do kogoś z daleka, by po przecinku wyrwać mu coś z ręki, natomiast postaci stojące obok ochranianego chłopca nie reagują na fakt, że jakiś koleś wypełza ze ścieków, łapie nastolatka za szyję i zaczyna ciągnąć go po chodniku. Jest to poziom niedbalstwa, który absolutnie nie powinien przekraść się przez redakcję. Podczas absolutnie każdej walki bohaterowie przeskakują z miejsca na miejsce, jakby wszyscy tam posiadali zdolność teleportacji, ale nieustannie byli rażeni prądem.
Powierzchowne i chaotyczne opisy otrzymują wsparcie w postaci samych bohaterów. Działania niemal wszystkich uczestników tego dramatu nie przejawiają najmniejszych nawet znamion wcześniejszego planowania. Drużyna herosów walczących ze skrajnie niebezpiecznymi przestępcami przez całą książkę obiera tylko jedną strategię – lecimy na pałę, może się uda, a jak nie, to będziemy powtarzać to do skutku. Superbohaterowie idą po prostu walczyć z wrogiem bez żadnego planu czy przygotowania. Odbiera to historii resztki jakiejkolwiek autentyczności i z czasem staje się nużące, powtarzalne i śmieszne. Wszyscy bohaterowie krążą od wydarzenia do wydarzenia niczym dzieci we mgle. Zdecydowana większość pojawiających się w historii zwrotów akcji nie robi najmniejszego wrażenia, bo podane są one wręcz w nieprzyzwoicie sztuczny sposób. Otrzymujemy takie perełki, jak scena, w której dwójka postaci spotyka małą dziewczynkę obarczoną tylko jednym zadaniem: ma przekazać informacje, gdzie wszyscy powinni udać się w następnej kolejności. Wyszkoleni obrońcy uciśnionych odwracają się i odchodzą… pozostawiając zagubione dziecko samo sobie. No ale przecież fabuła została popchnięta, więc po co się przejmować drobiazgami. Kapitan Ameryka na widok tak sumiennie realizowanej misji społecznej skruszyłby swoją tarczę, uderzając nią we własne czoło.
Opisy za taką pomoc szybko się odwdzięczają i całkowicie ignorują postaci drugoplanowe. W książce pojawia się masa bohaterów: dobrych, złych i mieszanych. Wszyscy są niestety płascy jak krajobraz na Pacyfiku. Wielu z nich można by po prostu wyrzucić z historii, a ta nawet by tego nie zauważyła. Przydatność niektórych charakterów (np. mama bohaterów czy speedster imieniem Wesley) ogranicza się do tworzenia sztucznego tłumu, ponieważ autor nie poświęca czasu, aby dokładniej je przedstawić. Owszem, część z nich dostaje bolesne wspomnienia czy kryzysy emocjonalne, ale niewiele z tego wynika. To suche informacje podawane zabarwieniem emocjonalnym prognozy pogody, natomiast w ostatecznym rozrachunku opis wszystkich postaci możemy ograniczyć do dwóch czy trzech słów. Gorsze od jednowymiarowości charakterów są tylko ich zachowania oraz zachodzące między nimi relacje. Dorośli ludzie z poczuciem społecznego obowiązku oraz pochłonięci walką ze złem zachowują się jak dwunastolatkowie. Kłócą się jak dzieci, nie zastanawiają się nad podejmowanymi decyzjami, a w działaniach nie przejawiają nawet odrobiny dojrzałości. Prym w infantylnym zachowaniu wiedzie tu przede wszystkim dwójka głównych bohaterów. Emil jest klasycznym Wybrańcem, który uparcie odrzuca swoją moc. Jest przy tym jednak nieziemsko marudny, irytujący i powtarzalny. Gdyby nie informacja, że właśnie wchodzi w dorosłość, można by uznać, że to zagubiony dzieciak przed pierwszym dniem w szkole podstawowej. Natomiast jego brat to już zupełnie inna liga. Tu mamy do czynienia z niespełnioną gwiazdą internetu zapatrzoną w liczbę wyświetleń. Zdesperowany chłopak za znalezienie się w polecanych na YouTubie byłby gotów najprawdopodobniej sprzedać własną matkę. Gdyby autor połowę czasu przeznaczonego na opisywanie Brightona odświeżającego swoje konta społecznościowe poświęcił na przybliżenie świata, bohaterów oraz wydarzeń, mogłaby być z tego całkiem niezła książka. A tak człowiek musi odznaczać się cierpliwością ptactwa domowego, żeby to wszystko jakoś znieść.
Za pozytywną stronę historii można uznać pomysł na połączenie elementów składających się na wizję rzeczywistości. Wątek fantastyczny w książce stanowi miks X-Menów, Harry’ego Pottera oraz garści stworzeń zaczerpniętych z mitologii. Bohaterowie posiadają niezwykłe zdolności, czarne charaktery szprycują się eliksirami, a grupa stróżów prawa macha zawzięcie różdżkami. No i do tego pojawia się naprawdę dużo rodzajów feniksów. Żaden z powyższych elementów nie zostaje jednak dokładniej opisany.
Syn nieskończoności przypomina raczej plan wydarzeń do przyszłej książki. Niby możemy domyślić się z niego, jak mogłaby wyglądać gotowa historia, jednak jest to proces męczący i frustrujący. Ekspozycja świata tu nie istnieje, opisy nie spełniają nawet minimalnych norm, bohaterowie są płascy i mimo swojego wieku przerażająco niedojrzali, a sama fabuła to zbiór oczywistych klisz zanurzony w fascynacji twórczością J.K. Rowling.
Autor tekstu prowadzi na Facebooku stronę RuBryka Popkulturalna.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Syn nieskończoności
Cykl: Infinity Cycle
Wydawnictwo: We need YA
Autor: Adam Silvera
Tłumacz: Agnieszka Brodzik
Data premiery: 13.01.2021
Gatunek: Fantastyka młodzieżowa, Superhero