Nie spodziewałem się, że tak szybko powrócę do stolicy ewolucjonizmu, którego ojca miałem okazję dokładniej poznać za sprawą Podróży na okręcie „Beagle„. Ale gdy okazało się, że przewodnikiem podczas nowej wyprawy na słynny archipelag będzie Kurt Vonnegut, to przynajmniej wiedziałem, czego mogę spodziewać się w jej trakcie: wisielczego humoru, błazeńskiej mądrości, s(c)eptycznej wiwisekcji ludzkiego gatunku.
W Galapagos, jednej ze swoich późniejszych powieści (1985), Vonnegut przeprowadza ów zabieg z wprawą znaną czytelnikom jego kanonizowanych już tytułów, jak Kocia kołyska czy Rzeźnia numer pięć. Przed pesymistyczną w gruncie rzeczy rutyną broni się (a przy tym czytelników) wielopoziomową ironią, zręcznością w dobieraniu ocierających się o absurd detali, z których tworzy najpierw groteskowe życiorysy bohaterów, by potem obserwować reakcje, następujące w wyniku złączenia ich w pozornym chaosie perypetii. A gdy wreszcie decyduje się na ujawnienie wyników tak cierpliwie przeprowadzonej analizy, czyni to, bagatela, po upływie miliona lat za pośrednictwem świadka – narratora, będącego dowodem na słuszność supozycji dotyczącej pośmiertnego pozacielesnego wyodrębnienia się świadomości. Zanim jednak przybliżę końcowe wnioski owych obserwacji, zarysuję wyjściową dlań sytuację.
W roku 1986 w rejs reklamowany jako „Przyrodnicza Wyprawa Stulecia” wypływa chluba i nadzieja ekwadorskiego przemysłu turystycznego, czyli statek „Bahía de Darwin”. Z przewidywanej liczby znamienitych pasażerów, w wyniku ogólnoświatowego kryzysu finansowego, pozostała, nie licząc kapitana, jedynie szóstka (i to zdecydowanie mniej znamienitych), tworząca jednak reprezentację cech, przypadłości życiowych oraz ułomności fizycznych i charakterologicznych odpowiednią dla zapewnienia pożądanego spektrum badawczego, w którego centrum znajduje się zjawisko ewolucji i jego szczególne osiągnięcie, czyli ludzki mózg. Nieświadoma globalnej katastrofy, zasilona dodatkowo szóstką małoletnich dzikusek grupka (do gospodarczego krachu dołącza wirus bezpłodności) ma stanowić o przyszłości ludzkiego gatunku, wątpliwie szczycącego się do tej pory mianem rozumnej rasy.
Nie będę tutaj udostępniał kompletnych kartotek wybrańców losu, bo od reprezentowanych przez nich kategorii zawodowych i społecznych ważniejsza jest ich moralna wartość w kończącym się nagle świecie i udział w formowaniu nowego. Choć jak tu mówić o ważności czegokolwiek, skoro to efekt motyla stanowi jedyny mechanizm spajający absurdalne ciągi zależności, podszczuwając nasze myślenie o współczesnym świecie równie chwytnymi co przeciwnymi sobie pojęciami celu i przypadku?
Vonnegut w osobie narratora, Leona Trouta (syna Kilgore’a Trouta, literackiego alter ego autora), czyni to niezmordowanie, podążając tropami nauki oraz wiary, ze szczególnym upodobaniem obwąchując miejsca, w których te poczęte mocą ludzkiego mózgu siły sprawcze zostawiły po sobie niedbale wstydliwe dowody własnej żarłoczności. Nie dziwi to, gdy zza rozwoju cywilizacyjnego wyłania się jakże pierwotna dla pojęcia przetrwania zasada pełnego kałduna i rozbudzonej tym samym chuci. Po upływie miliona lat przejawia się ona szczęśliwie tylko w aspekcie fizjologicznym (w jakąż to formę przyoblekł się po tak długim okresie czasu człowiek, sprawdźcie sami. Dla kultystów zaś mam poboczną informację – Leon nic nie wspomina o tym, jakoby gwiazdy na przestrzeni tych lat znalazły się w porządku), gdy w zamierzchłej przeszłości do roku 1986 wyrażała się równie niepohamowanie, za to w sposób ciągły, nie ograniczony do okresu rui, w żądzy posiadania – czy to dóbr materialnych czy też wiedzy.
Paradoksy, jakimi podczas rekonstrukcji wydarzeń (fabularnie jesteśmy konsekwentnie uprzedzani o następstwie zdarzeń – m.in. nazwiska postaci, które śmierć wyeliminuje z kluczowej fazy odbudowy gatunku ludzkiego, opatrzone są gwiazdkami) raczy nas Vonnegut/Trout, równie wiele zawdzięczają dygresjom snutym na biblijnych motywach utraconego raju, wieży Babel czy potopu co tym wywiedzionym z życia godowego głuptaków, pulpowej fantazji o rozumnych homarach i PTSD, a wszystko to przenikliwie, przewrotnie i przekonująco infekuje względnością ideologiczny dorobek oraz cywilizacyjne osiągnięcia ludzkości. To iście diaboliczna metoda i pod tym względem Vonnegut, czy też jego narratorskie odbicie, jest dla gatunku prawdziwym geniuszem w odniesieniu do mniej oczywistego znaczenia tego słowa – duchem związanym z konkretnym miejscem, w tym przypadku z całą planetą. Duchem o niejednoznacznej wszak naturze. Opiekuńczym? Złośliwym? Może nawet nie ingerującym, a po prostu obserwującym w nadziei na potwierdzenie słów motta poprzedzającego powieść?
Ale znów – jak wierzyć w to razem z nim, gdy nawet pochodzącemu z Dziennika Anne Frank zdaniu przeciwstawia się zwodniczość tego typu komentarzy, zapożyczonych ze skarbnicy krzepiących cytatów, aforyzmów i sentencji, a wygłaszanych na wzór wyroczni przez Mandaraxa – kieszonkowy elektroniczny multi tłumacz i zarazem praktyczne archiwum różnych ludzkich umiejętności. Tak, tak – defekty sztucznego mózgu świadczą też o usterkach w operacjach dokonywanych przez ten ludzki i przerośnięty.
Tego typu prowokacyjną retorykę Vonnegut prowadzi w sposób, który stawia go na rodzimym gruncie w linii największych praktyków ironii i sceptycyzmu – Marka Twaina i Ambrose’a Bierce’a, autorów niezłomnych w swoich wątpliwościach, wściekłych na ludzką głupotę, ale powściągających te emocje do postaci błyskotliwych, celnie godzących z dystansu komentarzy. W Galapagos dotyczą one instynktów stadnych, miłości własnej, płynnej granicy między opinią a faktem, genotypów i stereotypów… Gryząca to, paląca, piekąca mieszanka przypraw, prawdziwie piekielne i tak też kuszące chili con carne, w którym kluczowy mięsny składnik stanowi, przyznajmy wprost, ludzina. No, ale nie wyprzemy się przecież potwierdzonej już nie raz reguły, o której przypomina w słowach Bertolda Brechta usłużny Mandarax: „Wpierw żarcie, potem morał trzeba dać”. A ja pozwalam sobie naprowadzić na tenże cytując jedno z haseł opracowanych przez Bierce’a na potrzeby jego autorskiego Diablego dykcjonarza. Wprawdzie pod literą „M” nie znajdziemy tam hasła „morał”, ale pod „D” jest „doświadczenie”. Tako o nim rzecze Bierce: „Mądrość, która w dopiero co popełnionym głupstwie pozwala nam rozpoznać niechcianego starego znajomka”. I odbija się, oj, odbija po posiłku…
Jeśli nie znaliście do tej pory twórczości Vonneguta, a niniejsza recenzja wzbudziła w was podejrzenie, że być może cierpicie na czytelniczy zespół jelita wrażliwego, to i tak zachęcam was do spróbowania. Paradoksalnie (też mi nowina) to bardzo lekko przyrządzone danie. Choć wiadomo, że na statku każdy posiłek może przysporzyć perturbacji żołądkowych. I wtedy człowiek nie bardzo się zastanawia, czy płynie na Galapagos, czy na Wyspy Szczęśliwe, czy unosi go Arka Noego, czy statek głupców.
Wydawnictwu Zysk i S-ka serdecznie dziękuję za udostępnienie dziennika pokładowego, tj. egzemplarza recenzenckiego.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Galapagos
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Autor: Kurt Vonnegut
Tłumaczenie: Dariusz Józefowicz
Typ: książka
Gatunek: fikcja/satyra
Data premiery: 14.07.2020 (data 1 wyd. pol. 1992)
Liczba stron: 400