Posłuchajcie epickiej, szalonej, przerażająco zabawnej i smutnej jednocześnie opowieści o tym, jak umierały świat i kultura pogańskiej Estonii. To sprawozdanie z pierwszej ręki, opowiedziane z lekko syczącym akcentem. W końcu Leemet jest ostatnim człowiekiem posługującym się mową węży.
Na początku wyda się wam, że to po prostu mroczny, fantastyczny pamiętnik. Potem, że tos metafora umierania języków mniejszości etnicznych, co zresztą jest dobrym i inspirującym do dalszych lektur tropem. Gdzieś w międzyczasie uznacie tę książkę za komedię, nawet romantyczną. No, tragikomedię. I chyba to ostatnie najlepiej oddaje styl Andrusa Kivirähka oraz straceńczą naturę życia jego głównego bohatera.
W blurbie Springer ostrzega, żeby nie uznawać tej książki za gatunkową. A ja wam powiem – nie byłabym taka uprzedzona. Jak każda baśń, każde dobre fantasy Człowiek, który znał mowę węży jest twardym realizmem ubranym w epicką metaforę. Do tego bardzo aktualnym dla każdego, komu znudziło się słuchanie, że chrystianizacja była misją cywilizacyjną. Przy czym Kivirähk nie utrzymuje nigdzie, że przed chrztem Bałtowie byli pokojowym ludem kochającym drzewa. Pod tym względem zgadzam się z opisem na okładce. To niejednoznaczna opowieść bez morału, spojrzenie jednej osoby na różne społeczności, które chciałyby mieć ją na własność. Ćwiczenie z rozmaitych wariantów siebie testowanych przez bohatera.
Węże to niewątpliwie magiczne stworzenia, kto czytał Łaumę, wie, że na północnym wschodzie traktowane są jak osoby. Nie, wróć, tam po prostu wiadomo, że nimi są. Rodzina Leemeta jako ostatnia umie rozmawiać z plemieniem króla lasu. Musi dbać o ten dogasający ogień, dlatego dzieciństwo ostatniego z rodu upływa na nauce i wykręcaniu języka. Chłopak ma talent i szybko zyskuje wiernych przyjaciół, z którymi może konwersować lub hibernować całą zimę w podziemnym, podleśnym mieście.
Tymczasem las nieubłaganie się wyludnia, zostają w nim tylko starcy, bo ich dzieci i wnuki uciekają na wieś. Trzeba tam od rana do nocy grzebać w ziemi, a w nagrodę zamiast pysznego mięsa je się nowomodne zbożowe breje i suche świństwo nazywane chlebem. Rodziny od ledwo kilku lat osiadłe w słońcu zapominają nie tylko mowę węży, ale elementarnego szacunku dla braci w mowie. Niszczą las i wszystko, co z niego wychodzi, z imieniem obcego bóstwa na ustach.
Już wiecie, gdzie przebiega linia największego napięcia fabularnego. Człowiek, który znał mowę węży zaskoczy was jednak nie raz zwrotem akcji i woltą stylistyczną. Będziecie płakać ze śmiechu, poznając wyjątkowo mamową mamę Leemeta obkarmiającą swoje dzieci. Przeczytacie znajomym na głos fragmenty o… romansie z niedźwiedziem! Bo te futrzaki to straszliwe czarusie! Spotkacie szalonego dziadka, wielkiego wojownika i specyficznego artystę. Jak widzicie, często będzie zabawnie, ale szykujcie się też na grozę i wielki smutek. Przecież to umiera kultura, która czasem rzuci zmęczonym głosem żarcik.
Tych wszystkich emocji nie byłoby bez świetnego tłumaczenia Anny Michalczuk-Podlecki. Polujcie na jej książki, bo ma wspaniały słuch do języka polskiego i wybiera ciekawe teksty. Co w zasadzie można spokojnie powiedzieć o całej ekipie osób zaangażowanych w pracę nad serią „Bałtyk” Marpressu. Znajdziecie tam sporo ciekawej literatury, na przykład Polowanie na małego szczupaka, o którym pisałam jakiś czas temu.
Według Leemeta serce prawdziwej Estonii bije w głębokim lesie, zimą zwalnia rytm i schodzi pod ziemię, do wężowych nor. Zanurzcie się w ten świat razem z nim. To jedyna okazja, bo tak naprawdę poza opowieścią Andrusa Kivirähka już go nie ma.