Mutancia ekipa do zadań szemranych obchodzi w tym roku 28 urodziny. Będąc tylko rok młodszą ode mnie, nieuchronnie zbliża się do kryzysu wieku średniego, co ponoć jest odczuwalne w najnowszej serii. Był jednak taki czas, dokładnie 9 lat temu, gdy X-Force przeżywało najlepszy okres swojej działalności. Kreatywny reżim Roba Liefelda poszedł w odstawkę, a drużyna po odciążeniu o tonę mięśni, żelastwa i sakiewek wreszcie mogła nabrać dojrzalszego charakteru pod piórem Ricka Remendera. Jego Uncanny X-Force nie było doskonałe, ale w sumie trochę przykro mi się z nimi żegnać.
Jak to zwykle bywa w historiach powiązanych z X-Men – w ciągu czterech tomów rozstrzał fabularny sięgnął podróży w czasie, apokalipsy i światów alternatywnych, bez wyjątku sceptycznych. Niemalże rodzinne więzi, które w trudach rodziły się podczas wspólnych mordów, opętań i powrotów do przyszłości, są stopniowo miażdżone przez osobiste dramaty członków drużyny i ogólne zwątpienie. Umysł Archangela poddał się wpływowi dziedzictwa Apocalypse’a, co zmusiło Psylocke do zabicia ukochanego. Pogłoski o jego śmierci okazały się przesadzone nawet szybciej, niż to zwykle w Marvelu bywa, ale chwila bycia trupem całkowicie wyczyściła zawartość jego złotowłosej główki. Na wolne miejsce ochoczo wbił się żądny zemsty Nightcrawler, pożyczony z ociekającej mrokiem przyszłości znanej powszechnie jako Era Apocalypse’a.
Sielskie czasy skoordynowanego dźgania i strzelania są odczuwalnie policzone już na początku tomu, a ich całkowity rozpad powstrzymują tylko działania nowej grupy antagonistów. Wesoła banda złożona między innymi z Shadow Kinga, Dakena, Sabretootha i Bloba, zbiegłego ze wspomnianej dystopijnej przyszłości, porywa chłopca będącego klonem Apocalypse’a – tego, którego w pierwszym tomie z zimną krwią zastrzelił Fantomex (półmutant, półsentinel, gość z trzema umysłami, nadążacie?). Złole, swoim złolskim zwyczajem, chcą dzieciaka zepsuć i zrobić z niego żywe wcielenie globalnej anihilacji. W międzyczasie nasza zdołowana gromadka protagonistów zdąży jeszcze odwiedzić kolejną argusową przyszłość, która tylko podsyci ich narastające wątpliwości względem zasadności brutalnych, bezkompromisowych działań. Koniec jest nieunikniony.
Umyślnie nie unikałem w powyższym opisie tych wszystkich trykociarskich bzdur, wpychanych nam w większości podobnych tytułów. Tak to już niestety działa, że w przypadku dobrych komiksów superbohaterskich zwykle mamy do czynienia z jakąś dekonstrukcją, pastiszem albo sprawnie napisaną sztampą z jakimś „ale”, z którego to właśnie wynika ostatecznie jakość historii. Uncanny X-Force od samego początku jest tylko i wyłącznie zlepkiem sprawdzonych, oklepanych wątków o homo superior, trzymanych w kupie talentem scenarzysty i jego pomysłem na udręczenie bohaterów. Poza tym okruszkiem ambicji to wciąż starcie ze znanymi superzłoczyńcami i radosne skakanie po punktach kilku osi czasu. Oczywiście dochodzi do tego sporo stosunkowo krwawej akcji i odrobina czarnego humoru – ja takie komiksy uwielbiam, wy nie musicie, stąd mój dosyć krytyczny ton.
Jeśli jednak uznamy, że nie trafiliście tu przypadkiem, lubicie superbohaterów w nieco usilnie mrocznym wydaniu i czytaliście tę serię wcześniej, to czwarty tom Uncanny X-Force mogę bez owijania w bawełnę nazwać satysfakcjonującym zamknięciem jednego z najlepszych runów z mutantami w roli głównej. Po pierwsze, w dalszym ciągu nie widziałem nigdzie lepiej napisanego, bardziej ludzkiego Deadpoola (genialna scena pod koniec tomu). Po drugie, cała sztampa jest tu uciągnięta w narracji spójnej tematycznie i klimatycznie. Po trzecie, Remender skutecznie sprawił, że przejąłem się losami gromady dysfunkcyjnych, samozwańczych wariatów w obcisłych strojach. Tak jak w poprzednich tomach obserwowaliśmy naturalnie powstające, niewymuszone więzi, tak teraz musimy być świadkami ich rozpadu i związanej z tym rozpaczy. Uncanny X-Force bywa ckliwe i patetyczne, ale żaden motyw nie wybija się z rytmu historii – pomimo typowych absurdów w fabule, wszystko układa się w logicznie nieuchronną całość. Ta seria jest jak taki aspołeczny, ubrany na czarno braciszek Astonishing X-Men Jossa Whedona – również skupia się na psychice postaci i relacjach między nimi, a wszystko, co traci na mniej porywających dialogach, odzyskuje przez posadzenie swojego lejtmotywu na tle moralnych rozterek bandy morderców. W pewien sposób działa to na wyobraźnię nawet mocniej niż przyjaźnie i mizianki heroicznych nudziarzy, ratujących świat po raz setny w tym tygodniu.
Wizualnie najbardziej rzuca się w oczy konsekwentne utrzymywanie ciemnej, niebiesko-fioletowej stylistyki barw. To drobny motyw, ale nadaje całej serii odrobinę graficznej rozpoznawalności, co jest bardzo przydatne przy takiej liczbie nazwisk na okładce. Tym razem za rysunki i kolory odpowiedzialnych było w sumie ośmioro artystów. Najprzyjemniej patrzyło mi się na fragmenty ilustrowane przez Dave’a Williamsa – jego prawie kreskówkowy, bardzo dynamiczny i plastyczny styl wprowadził sympatyczną dynamikę. Srebrny medal przyznałbym Julianowi Totino Nedesco, za nakreślenie adekwatnie pomarszczonych, ponurych gęb do wątku o futurystycznym reżimie prewencyjnym. Jego szkice najlepiej zresztą współgrały z kolorami Deana White’a. Reszta, wliczając w to zaskakująco elastycznego Jerome’a Opeñe, wykonała po prostu dobrą robotę. Nie zachwycili, ale i jakoś dotkliwie nie zawiedli.
À propos Opeñy – poza głównym wątkiem, na otarcie łez po pożegnaniu z sympatycznymi psychopatami, dostajemy dwie krótkie zilustrowane właśnie przez niego historie o Wolverinie i Deadpoolu. To właściwie tylko ciekawostka, mały zapis z treningu Remendera w pisaniu dwóch najpopularniejszych samoleczących zawadiaków Marvela. Nie ma to żadnego związku z fabułą Uncanny X-Force, ale zwieńcza wysoką jakość wydania. Masa dodatkowych okładek i porządne tłumaczenie to poziom, poniżej którego Mucha Comics nie szkodzi. Szkoda tylko, że w dalszym ciągu ciemne powierzchnie tak ochoczo przyjmują odciski palców, a operowałem tomem tylko za pomocą czystych łap – przysięgam!
Czwarty tom Uncanny X-Force to satysfakcjonujące, wiarygodne i narracyjnie naturalne zwieńczenie typowej, średnio odkrywczej bajeczki o wewnętrznie skonfliktowanych degeneratach odzianych w cudaczne fatałaszki. To tak w ramach umiarkowanej obiektywności – subiektywnie ta seria jakimś sposobem zasłużyła w moim mózgowym archiwum na etykietkę „ważne”. Odbiór ułatwia interpretowanie jej jako zapisu dynamiki trudnych więzi męczenników zatraconych w mentalności wiecznej walki. Samotni i niepewni, zaczęli otwierać się na siebie w tak wiarygodny sposób, że i czytelnikowi te przebłyski ciepła mogą się udzielić. Jeśli lubicie mutantów – bierzcie koniecznie. Jeśli jesteście sceptyczni, powtarzam: Remender napisał porządnie Deadpoola – to chyba wystarczająco imponujący wyczyn.
Serdecznie dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Uncanny X-Force tom 4. Ostateczna Egzekucja
Wydawnictwo: Marvel Comics / Mucha Comics
Autorzy: Rick Remender, Mike McKone, Julian Totino Tedesco, Phil Noto, David Williams, Jerome Opeña
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Data premiery: 30.04.2019
Liczba stron: 264