Moja miłość do popkultury zaczęła rodzić się w latach dziewięćdziesiątych, a jej ojcem chrzestnym mimowolnie został Todd McFarlane. Podczas wizyt w nielicznych hipermarketach śliniłem się do zabawek sygnowanych jego nazwiskiem, bratu kolegi podkradałem zeszyty Spawna, a pierwszym Venomem w moim życiu był ten z niepokojąco ludzkim zgryzem. Wtedy też zaczęła się przygoda z komiksami, pasja napędzana głównie biblioteczką szkolnej świetlicy, wypełnionej wypuszczonymi przez TM-Semic zeszytówkami Spider-Mana. Oprócz niesławnej Sagi Klonów, nic nie zapadło mi wtedy w pamięć tak mocno, jak ekstremalna kreska wspomnianego Kanadyjczyka. Naturalnie, gdy tylko usłyszałem o zbiorczym wydaniu pajęczych dzieł tego autora, nie mogłem przepuścić okazji do skonfrontowania się z jednym ideałów mojego wysublimowanego, dziesięcioletniego gustu.
Okazuje się, że tamte czasy w życiu Petera Parkera były paradą powrotów, nowych przeciwników i niespodziewanych team-upów, przeplatanych małżeńskim przekomarzaniem z karykaturalnie zmysłową Mary Jane. Solidny tom otwiera Torment, czyli seria wydana u nas jako pamiętny pierwszy numer kultowego MEGA Marvel. Pająk ma w niej okazję zebrać srogie cięgi od Lizarda kontrolowanego przez niestabilną psychicznie wiedźmę, przy akompaniamencie aż nazbyt wyraźnie zaznaczonego, rytualnego dudnienia. Następnie, przeszkadzając sobie wzajemnie z Ghost Riderem, skupia się na kwestionowaniu metod wychowawczych Hobgoblina, radzącego sobie naprawdę kiepsko z presją wizerunkową wynikającą z zostania prawdziwym, paskudnym demonem.
Po wytarganiu piekielnego ucieleśnienia zemsty za nieistniejące uszy Peter nie ma niestety czasu na odpoczynek u boku ukochanej, bo w okolicy giną bezdomni. Musi włożyć czarne getry, zejść do kanałów i zmierzyć się z Morbiusem, który najwyraźniej dopiero co zerwał się ze smyczy opiekującego się nim Doktora Strange’a. Potem jeszcze mała, reporterska wyprawa do Kanady, gdzie Wolverine walczy w obronie Wendigo oskarżonego o dzieciobójstwo i przechodzimy do zamknięcia – zbiorowego tańca z oldschoolową odsłoną ekipy X-Force. Jedynym istotnym skutkiem tej ostatniej części jest narażenie nas na kontakt z twórczością Roba Liefelda, bo McFarlane spłodził jedynie jej pierwszą połowę. Oczywiście to wszystko nie toczy się w bezpośrednim sąsiedztwie chronologicznym, ale chyba łapiecie – dzieje się bardzo dużo i przy udziale licznej obsady.
Ech, co ja wam będę dużo gadał, momentami to się naprawdę trudno czyta. Wielu z was doskonale zdaje sobie sprawę, w jaką erę wchodził komiks superbohaterski w latach 90. i tu już bardzo wyraźnie czuć znamiona usilnie mrocznej krawędziowości. Krew, zemsta, rytuały voodoo i krzywdzenie dzieci wciśnięte w scenariusz chyba tylko po to, żeby Spider-Man miał okazję do walnięcia tendencyjnej tyrady o istocie bohaterstwa. Mocno przypadkowe fabuły, których plusem jest sięganie po trochę odleglejsze postaci z pajęczego kawałka podłogi. Ciężki klimat, prowadzony wewnętrznymi monologami i powtarzalnymi środkami narracji, czasem nawet wciąga, ale bardzo często wchodzi w rejony karykaturalnego przerysowania. Peter, latając nad miastem, pogubił resztki swojej charyzmy, a przez sposób przedstawienia jego związku z MJ zacząłem podejrzewać, że McFarlane nigdy z nikim nawet za rękę nie chodził. Przerost formy nad treścią i silenie się na głębokie przemyślenia przy zwykłym mordobiciu.
Jeśli w waszych głowach pojawi się teraz myśl, że jestem stronniczy i przymykam oko na wiele rażących problemów ze względu na miłość do Człowieka Pająka, to muszę przyznać, że możecie mieć rację. Jakimś cudem ogólne wrażenia z lektury mam całkiem pozytywne, przy czym dopuszczam tu udział skrajnie ogłupiajacej nostalgii. Bycie powierzchownym akcyjniakiem nie robi automatycznie z komiksu szmiry, wręcz przeciwnie, a w kolorowej menażerii popaprańców i horrorowym klimacie kryje się sporo potencjału. Większość wątków, jakby prostackie nie były, jest poprowadzona dosyć sprawnie. Wiele radości można czerpać z samego obserwowania pajęczaka wchodzącego w interakcje ze znacznie bardziej zgorzkniałymi rajtuziarzami, więc zachowując pozytywne nastawienie, trudno się nudzić przy czytaniu tego tomu.
Scenariusze McFarlane’a w moich oczach tracą głównie ze względu na dosyć archaiczne pomysły narracyjne. To wszystko, co w latach naszej młodości jeszcze działało, wciągając w deszczowy klimat miast zatopionych w mroku, teraz wydaje się przegięciem. Najlepszym przykładem będzie grubo kreślona onomatopeja (?) „DOOM” gęsto zalewająca kadry i przestrzenie między nimi w Torment. Oryginalnie miała zapewne dyktować złowrogi rytm, zwiastować nadciągającą zagładę. Ostatecznie jest serwowana w tak przytłaczających ilościach, że wywołała u mnie jedynie lekko zażenowany uśmiech. W nadmiarze wszystko szkodzi, a od ekspozycji z tamtych lat zdążyliśmy się już chyba wszyscy odzwyczaić.
Chciałbym teraz napisać, że szata graficzna uratowała moje wspomnienia od dalszych rozczarowań, ale męka musi trwać. Rozpoznawalny styl rysunków Kanadyjczyka daje ogrom okazji do zachwytu. Można godzinami przeczesywać kadry w poszukiwaniu zachwycających szczegółów, kropel sunących leniwie po muskularnych ciałach walczących śmiałków, i następnie zagubić się w absurdalnych ilościach sieci wypuszczanych przez protagonistę przy każdym ruchu. Porzucanie realizmu na rzecz przesadnej ekspresji i ciągłej zabawy architekturą kadrów – to wszystko pozornie brzmi doskonale. Niestety okazuje się, że mój mózg chyba nie jest dostosowany do ciągłego radzenia sobie z taką ilością chaotycznych kształtów, po kilkudziesięciu stronach po prostu zmęczyły mi się oczy.
Absolutny brak umiaru czyni ten komiks męczącym przy dłuższych posiedzeniach. Po latach obcowania z innymi tytułami przeszkadza też tendencja McFarlane’a do podkręcania wskaźnika ludzkiej brzydoty do granic możliwości. Kojarzycie Violatora – paskudnego, opasłego klauna ze Spawna? Tutaj większość pospolitych policjantów ma porównywalnie powykręcane mordy. Potem zauważyłem inne niedorzeczności, takie jak (między innymi) zaskakująco muskularne dzieciaki i uwielbienie do wąskich, pionowych kadrów, które z jakiegoś powodu zawsze zdają się faktycznie zniekształcać rysy wciśniętych w nie gąb. Zaskakująco odrzucająca okazała się facjata Petera Parkera, zwłaszcza w porównaniu do jego genialnie nakreślonego alter ego. Fetysz brwi, łydki bliskie eksplozji, cukierkowe oczęta i niepoważne grymasy – wielu artystów bawi się w przeciąganie strun estetyki, ale zwykle wychodzi to jakoś bardziej elegancko.
Jeśli nie chcecie jeszcze bardziej zepsuć sobie czytania, omińcie ten fragment. W uniknięciu oczopląsu nie pomaga bowiem samo wydanie. Nie wiem, czy powinienem wytykać rzeczy, które zauważyłem dopiero po zwróceniu uwagi przez innych czytelników, ale teraz nie mogę ich już odzobaczyć. Ogromna część kolorowych płaszczyzn w tym albumie jest całkowicie pokryta szumem porównywalnym jedynie do jakości odbioru telewizji w środku lasu równikowego. Początkowo naiwnie sądziłem, że to taki zabieg mający na celu podkreślenie stylistyki retro, ale jego wybiórczość sugeruje raczej niską jakość druku, plików, bądź materiałów. Podobne wnioski przynosi choćby macanie komiksu, bo liczne ciemne strony przyjmują odciski palców zdecydowanie chętniej niż większość pozycji z mojej biblioteczki. Pokraczność niektórych tłumaczeń, samotny, przeoczony pusty dymek i inne wspomniane wady podpowiadają, że Egmont trochę pośpieszył się przy tej robocie. Dobrze, że znalazło się miejsce i czas na materiały dodatkowe, bo zawarta w nich rozkładówka autorstwa Freda Hembecka to czyste złoto.
Mądre głowy powiadają, że spotykanie swoich idoli nigdy nie wychodzi na dobre. Całkiem podobnie sprawa wygląda w kwestii rewaluacji komiksowych zachwytów z dzieciństwa. Spider-Man autorstwa Todda McFarlane to chaotyczne, często męczące dzieło, którego zalety nikną w zestawieniu z niemalże równie licznymi wadami. Lektura napędzana przesadą w różnych formach i wypełniona wątkami prawie zupełnie nieistotnymi w życiorysie Petera Parkera. Z tego powodu, pomimo ogromnej dawki miodności wycelowanej w wychowanków TM-Semic, bardzo szybko zawodzi oczekiwania. Nawet rysunki, kultowe i doskonałe samodzielnie, nie działają zbyt sprawnie jako element dłuższej narracji. Mimo wszystko mam wrażenie, że znaczna część moich narzekań (jak i pochwał) ma czysto subiektywne źródła, więc ludziom dobrze wspominającym te komiksy poleciłbym zweryfikować je osobiście. Ja w sumie nie żałuję, teraz będę po prostu nieco chłodniej podchodził do takich powrotów.
Serdecznie dziękujemy Wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Spider-Man
Wydawnictwo: Marvel Comics / Egmont
Autorzy: Todd McFarlane, Rob Liefeld
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Data premiery: 25.05.2019
Liczba stron: 416