Im więcej czytam, tym mniej mi się podoba, zdecydowanie nie polecam czytania. Od jakiegoś czasu robiłem za umiarkowanego obrońcę Marka Millara – scenarzysty, który ma przecież na koncie mnóstwo świetnych serii autorskich i nie mniej imponujące portfolio z roboty dla większych wydawców. Tylko część jego decyzji masowo otwierała noże w kieszeniach fanów, więc chyba wypada go doceniać? Nie da się w końcu zadowolić wszystkich, nerdy uwielbiają narzekać, a wykupienie przez Netflix praw do Millarverse też musi być jakimś sygnałem stabilnej jakości, prawda? W sumie odpowiedziałem na te pytania już w pierwszym zdaniu.
Nasza bohaterka, Bonnie, miewała w życiu lepsze chwile. Poznajemy ją, gdy kontempluje własne życie i śmiertelność, siedząc w szpitalu po wylewie. Jej myśli wędrują w kierunku zmarłych bliskich – ojca, przyjaciółki i męża, który zginął czternaście lat wcześniej, wraz z dwudziestoma siedmioma innymi osobami w masakrze urządzonej przez szalonego snajpera. Ostatecznie kostucha i po nią wyciąga swoje lodowate łapska, ale w tym przypadku to dopiero początek historii. W zaświatach nie czekają bowiem anielskie orszaki i śnieżnobiałe chmurki, a baśniowa kraina pogrążona w konflikcie i przepowiednia, mówiąca o nadejściu mesjanistycznej bohaterki. Odrodzona w młodym ciele, w towarzystwie swojego ojca i wiernego psa, Bonnie wyrusza odnaleźć ukochanego męża i stawić czoła przeznaczeniu.
Chciałem wykazać się jakimś dystansem i streścić fabułę bez patosu, luźniej, ale to by nie oddało klimatu Reborn. Mark Millar musi być przeświadczony o swoim geniuszu, jeśli z taką pewnością próbuje wcisnąć nam zeuropeizowane isekai i nie przejawia jednocześnie ani grama samoświadomości. Trafiamy do świata fantasy – barwnego, różnorodnego i całkowicie niespójnego. Cały czas miałem wrażenie, że autor po prostu wybrał sobie najbardziej pasujące mu motywy światowej fantastyki i wrzucił je do jednego kubła. Bez planu, bez przekonania i bez większego pomyślunku. Lepszy wordbuilding pomógłby zaakceptować totalne położenie czegoś, o czym teoretycznie ten komiks powinien mówić – analizy teorii na temat życia po śmierci.
System nagród i kar za uczynki w życiu doczesnym jest w Reborn boleśnie sztampowy i czarno-biały. Dobrzy ludzie, teoretycznie, odradzają się po jednej stronie, jako atrakcyjni bohaterowie, a źli w ciemności, jako demoniczne bestie. Napisałem teoretycznie, bo niektórzy budzą się w ciałach starców i maksymalnie po kilku latach umierają, tak po prostu, bez wyjaśnienia. Podobnych niejasności jest mnóstwo. Jeśli Millar chciał w ten sposób wyrazić krytykę zorganizowanej religii, to ja jego argumentacji nie rozumiem, wręcz w ogóle jej nie dostrzegam. Główna bohaterka w nagrodę za bycie najwyraźniej najlepszą osobą na świecie budzi się w ciele uosabiającym stereotypową, komiksową seksbombę. Jej bardzo wierząca psiapsióła zostaje tytaniczną królową wróżek. Nie wiem, czy to miała być karykatura, ironia, czy po prostu efekt zbyt dużej wiary twórcy w oryginalność jego przemyśleń. To po prostu nie działa.
Łatwiej też byłoby to wszystko przełknąć, gdybyśmy dostali jakąś szansę na poznanie bohaterów, polubienie ich, minimalne zainteresowanie się ich życiem. Zamiast tego mamy odczuwalny pośpiech w popychaniu narracji do mało satysfakcjonującego, tendencyjnego zakończenia. Rozwodzenie się nad cierpieniem obojętnych nam postaci i poważne, wewnętrzne przemiany niewynikające właściwie z niczego dopełniają obrazu komiksu napisanego na kolanie i bezkrytycznie. W sumie trochę szkoda, bo tematyka i przedstawiony świat miały właściwie nieograniczony potencjał, niewykorzystany nawet w kilku procentach. Gdzieś tam po kątach czają się szczątki talentu autora, bo Reborn czyta się naprawdę łatwo, ale co z tego, jeśli po lekturze mózg nie ma ochoty zapamiętać żadnych szczegółów historii.
Bardzo dobrze się za to na ten album patrzy. Greg Capullo najwyraźniej też uwierzył w urojenia o świetności Millara, wkładając serce i siłę swojego doświadczenia w każdy kadr. Kojarząca się głównie z typowym superhero, nieco kreskówkowa kreska artysty zaskakująco dobrze wpisuje się w realia fantasy. Tła zachwycają pomysłową architekturą i szczegółowością, a sceny akcji doskonale wyrażają dynamikę ruchu i emocje. Żeby to w pełni docenić, trzeba jednak naprawdę akceptować typowy dla niego sposób rysowania twarzy – brunetów wyglądających kropka w kropkę jak młodzi pomagierzy Batmana i protagonistkę o rysach przywodzących na myśl roznegliżowane, pulpowe pin-upy superhero.
Wcale nie dziwię się wydawnictwu Mucha Comics – wydanie Reborn może okazać się opłacalne, w końcu Netflix szykuje filmową adaptację. Bez względu na jakość samej historii, tomik przygotowany został wzorowo. Bogata kolorystyka nałożona przez Fco Plascencię prezentuje się świetnie w druku, oko cieszą dodatkowe materiały. W formie wywiadu z twórcami dostajemy nawet kolejne potwierdzenie millarowskiej wiary w siebie i tego, że jest ona zaraźliwa. Tylko tym zbiorowym urojeniem potrafię wytłumaczyć, czemu tytani streamingu postanowili tego potworka zekranizować. Nie wiem, co spróbują z niego wycisnąć, ale w sumie całokształt dzieła wpasowywuje się w (delikatnie mówiąc) chwiejną jakość ich ostatnich produkcji.
Zawiodłem się i w sumie na lepsze wyszło, każdy recenzent musi kiedyś doświadczyć skoku krytyczności. Smuci mnie tylko zmarnowany potencjał, bo tematyka i rysunki mogły uczynić z Reborn naprawdę dobry komiks, ale nie dały rady wygrać z fuszerką scenarzysty. Na samej sprawnej narracji daleko się nie zajedzie, zwłaszcza gdy absurdy i nieścisłości napędzają się wzajemnie. Jeśli do radości potrzeba wam tylko ładnych ilustracji, to możecie się zastanowić przy następnych zakupach, całej reszcie polecam poczekać na ekranizację. Może jakiś geniusz z Netflixa zrobi to, czego Millar nie potrafił.
Serdecznie dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Reborn. Odrodzona
Wydawnictwo: Image Comics / Mucha Comics
Autorzy: Mark Millar, Greg Capullo, Fco Plascencia
Tłumaczenie: Marek Starosta
Data premiery: 15.05.2019
Liczba stron: 176