Matt Reeves wkrótce podaruje nam pierwszego Batmana, który świeci w ciemności i ma autentyczny wampirzy rodowód. Wcześniej, przy użyciu sporych pieniędzy, opowiedział nam, jak to było z tą planetą małp. Jeszcze wcześniej zaliczył bardzo fajną zabawę, którą uwiecznił na amatorskim nagraniu.
Rob wkrótce ma opuścić amerykańską ziemię, by trafić w objęcia Kraju Kwitnącej Wiśni i Postnuklearnej Jaszczurki. Za oceanem czeka bowiem na niego ciepła posadka wiceprezesa jakiejś niewymienionej z nazwy firmy. Z okazji zbliżającego się wyjazdu jego najbliżsi organizują pożegnalną imprezę niespodziankę. Jest tu jego brat, który na wszystko ma raczej wywalone, przyszła bratowa kochająca go całym sercem, a w tłumie znalazła się również niedoszła dziewczyna w towarzystwie nowego chłopaka. Emocjonalną katastrofę, multum niezręcznych dialogów oraz rodzinne dramy z reporterskim zacięciem, lecz niedoborem technicznych umiejętności rejestruje ciapowaty Hud, któremu wpadła akurat w ręce kamera.
Paczce daleko jest do sitcomowego ideału, ale przecież przyjaciele są od tego, aby kochać ich takimi, jakimi są. Obecność bliskich oraz emocjonalne wstrząsy powodują, że w sercu Roba zaczynają kiełkować wątpliwości co do wyjazdu. Japonia, gdy tylko zorientowała się, co się wyrabia, postanowiła interweniować i wysłać jedno ze swoich dóbr kulturowych do akcji. Nagle z morza wyłania się pokraczne dziecko zmutowanej modliszki i zagłodzonej Godzilli. Cóż, Rob nie chciał do Japonii, to Japonia przyszła do Roba. Ziemia się trzęsie, budynki się walą, Manhattan płonie, Gwardia Narodowa nadciąga, a grupa przyjaciół staje przed trudną decyzją – uciekać z tego piekła czy gonić za Robem, który pędzi na ratunek swojej ukochanej?
Filmy z gatunku found footage w swoim założeniu są dość proste – przedstawiają dramatyczne wydarzenia uwiecznione amatorsko z perspektywy uczestników, imitując w ten sposób autentyczność. Z drugiej strony są trudne w odbiorze i stanowią dość niewdzięczny materiał do dobrej zabawy. W ten czy inny sposób kamera trafia w ręce jednego z głównych bohaterów, co kończy się filmem w jakości wujkowego nagrania z rodzinnej imprezy – obraz się trzęsie, traci ostrość, na oprawę dźwiękową składają się okrzyki, szelesty i ciężkie oddechy, a wśród ujęć dominują agresywne zbliżenia na kolana i łydki operatora. Przerażające elementy filmu zazwyczaj stają gdzieś poza kadrem ze spuszczoną głową i porzuconą nadzieją, że kamera się nimi zainteresuje. Smutne to straszydła, bo przecież liczyły tylko na drobną szansę, by zabłysnąć na ekranie. Ogólnie rzecz biorąc, zbyt wiele nie zobaczymy.
Niektóre tytuły nadrabiają klimatem, jednak na lejącą się juchę i ponadprogramowo uzębione pyski raczej nie ma co liczyć. Dlatego też nie znajduję w tym gatunku zbyt wiele radości. J.J. Abrams postanowił z tą prostą koncepcją się zabawić i powierzył realizację pomysłu na międzygatunkowy romans Reevesowi, który wcześniej zajmował się głównie serialami. Okazało się, że amerykański reżyser ma smykałkę do kina spod znaku rozpierduchy i katastrofy. Skoro na taśmie mogą mignąć dziąsła wilkołaka, wysuszony tyłek jakiegoś zombie czy przesuwające się przedmioty domowego użytku, czemu nie uwiecznić olbrzymiej bestii wynurzającej się z oceanu, by niszczyć i zgniatać. Takiego bydlaka trudno przecież nie uchwycić w kadrze, a i bawić można się przy tym całkiem dobrze.
Projekt: Monster raczej trudno okrzyknąć wybitnym dziełem. Gatunku tez nie definiuje na nowo i niczego nie przewraca do góry nogami. To proste i konkretne połączenie kina potwornej destrukcji z amatorską stylizacją nagrań. Gwarantuje dobrą zabawę i pobudza podstawowe emocje. Nie ma tu czasu na psychologiczne wycieczki w głąb psychiki bohaterów, miasto się wali, ludzie panikują, a oddechu nie ma nawet jak złapać, bo wszędzie jest ten nieznośny kurz. Produkcja ma w sobie ogromny dynamizm i sprawnie realizuje prosty scenariusz. Film bez wahania brnie do przodu, pozostawiając na prezentację wewnętrznych emocji rozsądną chwilę czy dwie. Projekt: Monster ma w sobie pewien urok, z jednej strony osnuty jest szczyptą aromatu kina klasy B, z drugiej gwarantuje zabawę godną wakacyjnych blockbusterów – bo kto powiedział, że potrzebne są do tego grube miliony. Miesza w sobie drobinki pomysłów, sprawiając, że wygląda jak skręcona naprędce kompilacja, ale naprawdę dobrze przemyślana. Poza gig modliszką trafimy do klaustrofobicznych korytarzy, przewiniemy się koło paskudnego choróbska i zobaczymy piękny szczenięcy romans. Wszystko zaś klamrą spina jakaś grubsza rządowa afera. Patrzy się na to po prostu z dużą przyjemnością. Wypada to niezwykle naturalnie, a wszystko do siebie pasuje i świetnie się zazębia. Nawet te przebitki ze starego nagrania znajdującego się na taśmie pojawiają się w idealnym momencie, by szarpnąć delikatnie strunę czy dwie w naszych wrażliwych sercach.
Co tu dużo mówić. Bestia niszczy całe miasto i jak każdy potwór tych rozmiarów ma gdzieś dziedzictwo kulturowe Stanów Zjednoczonych. W swym dzikim szale zdążyła już dekapitować Statuę Wolności. Coś jednak podpowiada, że to wcale nie jest przypadkowy atak ani błąd Matki Natury, który nawiał z kojca. Coś tu śmierdzi. Nawet ucieczka w głąb metra nie pomoże, bo tam na ocalałych czekają pokraczne skorupiaki – mordercze robactwo, które wypadło Dużemu spod ogona, aby upewnić się, że dzieło zniszczenia dosięgnie każdego. My natomiast możemy oglądać to wszystko, siedząc w pierwszych rzędach. Nie z perspektywy bełkotliwych naukowców, którzy zawsze mają plan, czy napakowanego samotnego wilka, ale w towarzystwie zupełnie zwykłych ludzi, których napędza miłość i przyjaźń.
Z tą drużyną to jest jednak mały problem. Większość z nich jest mało przekonująca i niespecjalnie ciekawa. Hud rzuca zza kamery tekstami tak czerstwymi, że reszta obsady nie musi chyba nawet specjalnie ogrywać zażenowania. Natomiast Jason i Lily stanowią średnio interesujący dodatek do tła. Serca ogrzewają zupełnie niezależnie Marlena i Rob. Ona miała w zasadzie przewalone najbardziej i to od samego początku. Hud się do niej ślinił i zaczął nieporadnie podbijać, Roba i jego ukochanej nawet nie zna, ale zrządzeniem losu wylądowała w amatorskiej grupie samobójczo-ratunkowej. Potem było już tylko gorzej. Lizzy Caplan dostała taki wachlarz emocji do odegrania, że nadrobiła braki u wszystkich pozostałych. Jej początkowe znudzenie było tak autentyczne, że nawet zastanawiałem się, czy udział w projekcie nie był winą przegranego zakładu. Rob natomiast swoją czystą, szczenięcą i szaloną miłością bił na głowę samego Romea i każdego kochasia z boomboxem nad głową. Gotów był przemierzyć zniszczone miasto, przebiec między nogami potwora i wdrapać się na walący się budynek. To była piękna miłość. Taką to nawet góra lodowa miałaby problem zatrzymać.
.
Szczegóły:
Tytuł: Projekt: Monaster
Data premiery: 01.02.2008
Reżyseria: Matt Reeves
Scenariusz: Drew Goddard
Typ: horror, survival-horror, found footage
Obsada: Lizzy Caplan, Jessica Lucas, T.J. Miller, Michael Stahl-David i inni