SIEĆ NERDHEIM:

Skąd ten hype? Recenzja komiksu Scott Pilgrim i jego cudowne życie. Tom 1

Proste, efektywne i Scott w centrum uwagi. Kwintesencja zawartości, więc okładka dobra.
Proste, efektywne i Scott w centrum uwagi. Kwintesencja zawartości, więc okładka dobra.

Na start ciekawostka: W drugiej połowie lat 90. działał sobie nawet prężnie indie rockowy zespół Plumtree. W 1997 roku pięć młodych artystek wydało album Predicts the Future, a na tym krążku o stwierdzającej prekognitywność nazwie znalazł się utwór zatytułowany Scott Pilgrim. Komiks Bryana Lee O’Malleya wyszedł siedem lat później. Przypadek? Nie sądzę! Na pewno jakieś paranormalne gówno, przepowiednia na temat nadejścia kultowego dzieła, które zmieni kształt światowej kultury! Tak naprawdę to nie, porzućmy szurską metodologię, O’Malley po prostu lubił Plumtree, ale przynajmniej już wiecie skąd Scott ma imię.

Oznacza to też, że wiecie na temat tego komiksu znacznie więcej, niż wiedziałem ja, zabierając się do lektury. Taki mały tomik, a wpadłem w króliczą norę researchu, na którą składał się film, gra, serial animowany i tony macek rozpuszczonych po całym świecie popkultury. Zrozumiałem jednak, w jak wyjątkowym położeniu stawia mnie ta umiarkowana ignorancja i postanowiłem do recenzji podejść od strony świeżego czytelnika. Jeśli więc – tak samo jak ja – nie macie pojęcia, co Scott Pilgrim zrobił z całym pokoleniem kobiet, ten tekst może być dla was.

Spoiler alert przed akapitem niżej: Scott jest pasożytem.
Spoiler alert przed akapitem niżej: Scott jest pasożytem.

Brnąc w tę myśl, przydałoby się jakieś wprowadzenie. Nasz tytułowy bohater ma 23 lata i jest totalnym przegrywem. Nie ma pracy, pasożytuje na swoim współlokatorze i całą swoją energię poświęca na grę w średniackiej kapeli oraz rozterki sercowe. Jakby tego było mało, na początku historii głównym celem jego zalotów jest niepełnoletnia licelistka, która przez zachwyt nad starszym od siebie artystą pozwala mu się gaslightować. Wszystko (choć właściwie nic z tych najgorszych rzeczy) zmienia się, gdy Scott zaczyna śnić o fascynującej Ramonie Flowers. Nie spodziewa się, że nowy romans wpędzi go w spektakularny konflikt z jej ośmioma byłymi. Dosłownie, tak na pięści, z laserami z dupy i przyzywaniem summonów.

O co więc tyle szumu? Czemu ten komiks odniósł tak wielki sukces? Dobre pytanie, z początku też nie miałem zielonego pojęcia. Rzecz przedstawiona jest stosunkowo oryginalnie, to mogę przyznać. Zaczyna się jak typowy, młodzieżowy slice of life o burzliwym życiu miłosnym z dramami irytującymi starszych czytelników, a potem niespodziewanie przeradza się w szalony owoc inspiracji mangami z gatunku battle shonen. Jedno i drugie O’Malley realizuje naprawdę dobrze, ale to nie usprawiedliwia ogromnej kultowości. Co więcej, sam Scott jest w najlepszym przypadku lamusem, w najgorszym gnojem i manipulantem przeświadczonym niesłusznie o swoich wartościach moralnych, no nie da się go lubić i wręcz chyba nie powinno się.

Nie ma tu nic podejrzanego, ani trochę nie jest to creepy.
Nie ma tu nic podejrzanego, ani trochę nie jest to creepy.

Widzicie, Scott nie jest bowiem dobrym gościem, ale jest po prostu gościem (podpatruję trafny komentarz znaleziony w intrenecie). Ani autor komiksu ani najbliższe otoczenie protagonisty nie wciskają nam, że jest on wzorem do naśladowania. Ja jednak bez bicia, choć z wielkim żalem, muszę przyznać się do współdzielenia z nim przynajmniej części toksycznych zachowań nierozłącznie związanych z byciem młodym, głupim i momentami zbyt pewnym siebie facetem. Bryan Lee O’Malley zobrazował to tak trafnie, że momentami aż trudno przewracać strony tej absurdalnej i ogólnie humorystycznej w wydźwięku historii. Swoją drogą muszę w tym miejscu przeprosić za nawiązanie w drugim akapicie do obrzydliwej piosenki. Jak nie znacie, to nie sprawdzajcie, to jeden z najwcześniejszych wykwitów dzisiejszego internetowego incelstwa i wspomniałem o niej tylko po to, by teraz zaznaczyć, że to jest jedyny zły sposób na interpretowanie Scotta Pilgrima.

Możecie za to spojrzeć na ten komiks powierzchownie i będzie to podejście całkiem słuszne. Wszelkie początkowe wątpliwości biorą się z tego, że u podstaw to jedynie umiejętnie napisana porcja hołdu względem współczesnej popkultury, która wyróżnia się mocno nieidealnym głównym bohaterem i założeniem fabularnym przenoszącym problemy dojrzewania oraz mierzenia się z bagażem emocjonalnym na grunt faktycznego, fizycznego boju z użyciem supermocy. Może w tym jednak właśnie kryje się siła dzieła Bryana Lee O’Malleya, jego komiks rzadko pokrywa się z naszymi wyuczonymi przyzwyczajeniami, mówi o rzeczach ważnych dla młodych ludzi bez ani grama moralizatorstwa i choć zaskakuje, to wciąż potrafi usiedzieć w sferze wyuczonego komfortu. Wiele zależy od rozwoju postaci w dalszych częściach, ale już jestem przynajmniej zafascynowany.

No i właśnie tu jest problem. W kolorze te strony wyglądają o niebo lepiej.
No i właśnie tu jest problem. W kolorze te strony wyglądają o niebo lepiej.

Graficznie to dokładnie to, czego można się spodziewać od stosunkowo niezależnego artysty komiksowego, który nie ukrywa swoich fascynacji z mangą, ale z pełną premedytacją siedzi nadal w kreskówkowej stylistyce Nowego Świata. Prosta robota, miejscami toporna, spełnia swoje zadanie, nie zawodzi mimiką czy tłami, ale też nie powoduje absolutnie opadu szczęki. W tym przypadku to jednak dobry wybór, bo czytelna i kompletnie nierealistyczna forma pomagają w tkaniu dziwacznej momentami historii, podkreślenie wizualnego odrealnienia jest paradoksalnie istotne dla fabularnego urealnienia takiej fikcji. Muszę przy okazji też niestety skrytykować decyzję wydawniczą, bo dostaliśmy wersję czarno-białą, a ta kolorowa wygląda o niebo lepiej. Trudno również więc nie zauważyć, że komiks wydany podobnie do większości tomików mangowych o nawet mniejszym formacie kosztuje z jakiegoś powodu (strzelam, licencja?) dwa razy więcej od nich.

Wciąż jednak utrzymuję, że warto się ze Scottem zapoznać. Efekt zależy od tego, z której strony postanowimy ugryźć tę historię. To świetnie napisana, malutka pigułka na pierwszy rzut oka prostych pomysłów na ponowne wykorzystanie przeróżnych motywów popkulturowych i samoświadomego humoru w celu ukazania trudów dorastania. Przy minimum dobrej woli łatwo tu jednak odnaleźć albo spory przebłysk geniuszu autora, albo skutek niesamowicie przychylnego zbiegu przypadków, bo Scott Pilgrim już w pierwszym tomie nawiązuje silną więź z czytelnikiem, odkrywa mniej oczywiste karty swojej konstrukcji i zaczyna wyglądać na dzieło zasłużenie kultowe. To też kolejny przypadek komiksu, którego ostateczna jakość będzie bardzo zależna od kolejnych części, bo dynamiczny rozwój bucowatego protagonisty jest tu wręcz koniecznością. Ja na chwilę obecną jestem optymistą i wierzę, że popularność wśród świadomych millenialsów nie wzięła się znikąd.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Scott Pilgrim i jego cudowne życie. Tom 1
Wydawnictwo: Nagle! Comics
Scenariusz: Bryan Lee O’Malley
Rysunki: Bryan Lee O’Malley
Tłumaczenie: Jakub Syty
Typ: komiks
Gatunek: obyczajowe, akcja, fantasy
Data premiery: 29.11.2023
Liczba stron: 168
ISBN: 9788367725187

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Rafał "yaiez" Piernikowski
Rafał "yaiez" Piernikowski
Piszę o głupotach od kiedy tylko nauczyłem się, jak wyglądają literki. Od fanowskiego systemu RPG w czasach podstawówki i opowiadań w ramach lore uniwersum Warcrafta przeszedłem do kulturowej grafomanii. Od lat prowadzę bloga muzycznego Nieregularnie Relacjonowana Temperatura Hałasu, tylko troszkę krócej działam w redakcji Nerdheim. Jako anglista z wykształcenia język traktuję swobodnie, dopóki spełnia swoją funkcję użytkową, co jest zręcznym usprawiedliwieniem mojego nieposzanowania podstawowych zasad. Zawodowo zajmuję się ubezpieczeniami na rynek USA. Prywatnie katuję skrzeczącą muzykę, tony komiksów (Ameryka, Japonia, Europa w tej kolejności), gry video, planszóweczki i składam modele japońskich robotów.
Na start ciekawostka: W drugiej połowie lat 90. działał sobie nawet prężnie indie rockowy zespół Plumtree. W 1997 roku pięć młodych artystek wydało album Predicts the Future, a na tym krążku o stwierdzającej prekognitywność nazwie znalazł się utwór zatytułowany Scott Pilgrim. Komiks Bryana Lee...Skąd ten hype? Recenzja komiksu Scott Pilgrim i jego cudowne życie. Tom 1
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki