SIEĆ NERDHEIM:

Jestem w centrum wszystkiego, co się ze mną dzieje. Recenzja komiksu Mister Miracle

KorektaLilavati
Kolory i zgrzytająca rzeczywistość widoczne już na okładce.

Mister Miracle Toma Kinga to sztos. Najlepszy komiks, jaki czytałem od kilku dobrych lat. Dzieło kompletne, szczytowe osiągnięcie nurtu superhero i doskonała propozycja dla prawie każdego czytelnika. W dalszej części tekstu zamierzam tylko dokładniej wyjaśnić swoje zachwyty i poszukać jakichś wad, o ile istnieją. Jeśli zajrzeliście tutaj tylko po to, aby dowiedzieć się, czy warto wydać kasę na ten album, to nie zamierzam marnować czasu, który moglibyście przeznaczyć na złożenie zamówienia – warto, wręcz trzeba, marsz! Jeszcze tu jesteście? Okej, to poczytajcie, czemu moim zdaniem większość krytyków (bo oczywiście nie wszyscy) po kontakcie z Misterem Miracle porzuci próby forsowania swojej wyuczonej zrzędliwości.

Darkseid jest. Nikt nie wie, co to oznacza, ale wszyscy to powtarzają, bo po prostu fajnie brzmi. Scott Free też jest, jest synem Wielkiego Ojca Nowych Bogów, wychowankiem wspomnianego Darkseida (a konkretniej służącej mu Babci Samo Dobro), najlepszym eskapistą świata, superbohaterem i kochającym partnerem jednej z furii Apokolips – Big Bardy. Według mądrych opisów z niemądrego internetu komiks opowiada o tym, jak to mistrz ucieczek będzie usiłował zbiec przed śmiercią. W rzeczywistości Mister Miracle to dramatyczna historia miłości, zaskakująco ludzkiej codzienności i znerwicowany poradnik radzenia sobie z drastycznymi zmianami. Przy okazji to również epos o ogromnej wojnie, która pochłaniając setki boskich istnień, zmienia kształt wszechświata i decyduje o jego losach. To wszystko spięte jest klamrami eksperymentalnej, onirycznej psychodelii, uniemożliwiającej trzeźwą ocenę prawdziwości jakichkolwiek wydarzeń. Jak kołysanie dziecka podczas skoku na bungee pod wpływem LSD.

Trudne sprawy: Nowa Geneza.

Tak naprawdę jednak nieistotne jest, co tutaj faktycznie się dzieje. Nieważne, jak i czemu protagonista żyje w rzeczywistości, która zdaje się mieć nieustanną czkawkę i tęczowy refluks. No ale dobrze, spróbujmy potraktować sprawę jak najbardziej powierzchownie. Tom King oferuje nam wtedy tylko i aż doskonale napisany dziennik z życia specjalisty od unikania problemów. Dziennik napisany z wnętrza koszmaru, połamanego kontinuum, które na każdym kroku odsłania jasne wskazówki odnośnie do swojego nierealnego stanu, napędzanego lękami, podświadomością i szczątkami humoru charakterystycznego dla najbardziej kolorowego showmana spośród Nowych Bogów. Akcja wpisana w sensacyjny i (w tych pokręconych okolicznościach) złowrogi monolog narratora jest jednym z wielu oznak hołdu dla Jacka Kirby’ego – twórcy Mistera Miracle i innych uczestników odwiecznego, boskiego konfliktu. To skrajnie świadome kulturowo superhero, rzucające czytelnika na głęboką wodę surrealizmu ocierającego się o metafikcję, ale jednocześnie również prosta historia brutalnego konfliktu, w bardzo oryginalny sposób przeplatająca zmienianie pieluch z patroszeniem nadludzkich oponentów. Kapitalna sprawa, nawet pod względem zwykłej uciechy z niebanalnej rozpierduchy.

Nie do końca o to jednak chodzi w tym całym bałaganie. Seria zaczyna się przecież od próby samobójczej głównego bohatera i w dalsze wątki jedzie po wyboistych szynach odrealnienia i poczucia, że z otaczającym światem coś jest nie tak. Kto kiedykolwiek przeżywał faktycznie jakieś problemy natury psychicznej, ten wie, co jest na rzeczy – Scott Free zmaga się z ciężką depresją, a życie nawet na chwilę nie daje mu odetchnąć. Mrok konfliktu zbrojnego, związana z tym ogromna odpowiedzialność i zgrzyty kruszące fundamenty pojmowania kłują go z każdej strony, a tu nagle trzeba zajmować się rzeczami całkowicie przyziemnymi. Celebrycka kariera właściwie sama posuwa się do przodu, mieszkanie wymaga przemeblowania, na świat zmierza potomek, a gościom trzeba zaserwować talerz warzywnych przekąsek (nawet jeśli celem odwiedzin jest skazanie gospodarza na śmierć). Mister Miracle, udręczony i wychowany w dosłownym piekle Apokolips, stara się prowadzić możliwie normalne życie pomimo całkowicie kaleczącej przeszłości i porąbanych okoliczności. Otoczony przez świat, którego nie ma szansy zrozumieć – układankę złożoną z zupełnie niedopasowanych części. Przy takiej interpretacji ten cały chaos nie potrzebuje zrozumiałego wyjaśnienia, bo i w prawdziwym życiu raczej nikt nam takiego nigdy nie zaoferuje.

Wbrew pozorom większość tego komiksu nie traktuje o kąpielach.

To właśnie na kontrastach, często przenikających się, zbudowany jest niepowtarzalny, oniryczny klimat tego komiksu. Fuzja przyziemnej codzienności i kosmicznej fantastyki nie byłaby tak kompletna bez bardzo odważnej, przepięknej i miejscami niepokojącej warstwy graficznej. Mitch Gerards spisuje się po prostu na medal, przekuwając oldskulowe rozwiązania kompozycyjne w modernistyczną, glitchowaną cyfrowo psychodelię. Na przestrzeni całej serii tylko kilka razy decyduje się odstąpić od segmentowanej, bardzo tradycyjnej sekwencyjności dziewięciu równo ułożonych kadrów na każdej stronie. Zawartość tych pozornie monotonnych prostokątów również wydaje się prosta – Gerards często powiela rysunki, a większość scen kreśli z nieskomplikowanej i niezmiennej perspektywy. W tekście brzmi to jak zwyczaje lenistwo, ale ta regularność i powtarzalność pozwalają po pierwsze zmieścić wizualnie maksimum treści oraz, co najważniejsze, zwrócić uwagę czytelnika na najdrobniejsze pierdoły – zmiany mimiki, pozycji i na wszechobecne wyłamania w graficznym status quo. W przypadku tego komiksu ma to ogromne znaczenie, nadaje przejrzystości w atmosferze niekiedy przytłaczającego szaleństwa i po prostu wygląda kapitalnie. Czytelność niepowtarzalnych grafik zapewnia również nałożenie na wszystko ogromnej ilości doskonale rozplanowanych barw, ujętych w drukarskie tekstury i techniki estetycznie odwołujące się do lat 70. Kolejny hołd dla Kirby’ego, a przy okazji eksperyment wizualny perfekcyjnie dopasowany do klimatu bezustannie lawirującego między świadomym, przerysowanym kiczem i psychologicznym mrokiem poszarpanego, jednostajnego marazmu. Nieprzerwany dysonans, który o dziwo nie męczy, pomimo ciągłej żonglerki radosną jaskrawością i groteskowym mrokiem. Nawet powtarzanie do znudzenia, że Darkseid jest, tylko skutecznie podtrzymuje świadomość górującej nad wszystkim, złowróżbnej potęgi.

Nad jedną cechą polskiego wydania ubolewam. Widziałem oryginalny hardcover tej serii, zachwyciłem się nim i szczerze powiedziawszy, z jakiegoś powodu, spodziewałem się podobnej formy i u nas. Minimalistyczna, ale charakterystyczna obwoluta, a pod nią twarda oprawa w jednolicie neonowym kolorze – proste i jednocześnie wyjątkowe. Tymczasem Egmont wydał Mistera Miracle w ramach linii DC Deluxe, czyli w opcji standardowej z pustą, czarną okładką pod obwolutą z grafiką zdobiącą pierwszy zeszyt. Taka schludność na pewno ma swoich zwolenników, ale dla mnie to kompletnie odziera tomy z należnego im niepowtarzalnego charakteru. Nie mam żadnych zarzutów do tłumaczenia (w końcu to Marceli Szpak przekładał) i technicznej jakości, ale przy tak dobrych komiksach robię się nieznośnie wymagający w kwestii teoretycznie nieistotnych szczegółów. Dla mnie to ma duże znaczenie.

Wojna wojną, są ważniejsze rzeczy w życiu.

Co bym nie napisał o Mister Miracle, będzie mi się wydawało, że do powiedzenia zostało jeszcze bardzo wiele. Nie lubię też uderzać w przesadny patos, a tutaj się wczułem i nie mogłem uniknąć górnolotnych zachwytów. Wyrwanie się z ram tych ostatek realizmu, jakie pozostały w zwyczajowym superhero, pozwoliło autorom rozwinąć skrzydła i stworzyć historię wielowątkową, oferującą wiele możliwości interpretacji. Trudno nawet określić jednoznacznie klimat tej fabuły – humor i codzienność ścierają się narracyjnie z posępnym defetyzmem i psychologiczną udręką. Ostatecznie wydaje mi się, że pod tą szaleńczą zabawą formą skrywa się po prostu bardzo trafne, przepięknie narysowane studium życia przytłoczonego efektami okropnych doświadczeń. Tom King wykorzystał trykoty, aby opowiedzieć o trudnościach powszechnych dla wielu ludzi i być może dać im troszkę nadziei. Każdy z nas ma jakiegoś Darkseida i nawet jeśli ciągle ten Darkseid gdzieś tam jest, to równocześnie jesteśmy też i my, a to jest chyba najważniejsze.

Serdecznie dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Mister Miracle
Wydawnictwo: DC Comics / Egmont
Autorzy: Tom King, Mitch Gerards
Tłumaczenie: Marceli Szpak
Data premiery: 22.01.2020
Liczba stron: 320

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
2 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Ja Ja
Ja Ja
3 lat temu

Czy tylko ja szukałem SCP-3999 a znalazłem to?

yaiez
yaiez
Reply to  Ja Ja
3 lat temu

Całkiem poprawnie, bo się tym inspirowałem 🙂

Rafał "yaiez" Piernikowski
Rafał "yaiez" Piernikowski
Piszę o głupotach od kiedy tylko nauczyłem się, jak wyglądają literki. Od fanowskiego systemu RPG w czasach podstawówki i opowiadań w ramach lore uniwersum Warcrafta przeszedłem do kulturowej grafomanii. Od lat prowadzę bloga muzycznego Nieregularnie Relacjonowana Temperatura Hałasu, tylko troszkę krócej działam w redakcji Nerdheim. Jako anglista z wykształcenia język traktuję swobodnie, dopóki spełnia swoją funkcję użytkową, co jest zręcznym usprawiedliwieniem mojego nieposzanowania podstawowych zasad. Zawodowo zajmuję się ubezpieczeniami na rynek USA. Prywatnie katuję skrzeczącą muzykę, tony komiksów (Ameryka, Japonia, Europa w tej kolejności), gry video, planszóweczki i składam modele japońskich robotów.
<p><strong>Plusy:</strong><br /> + prosta, ale odważna oprawa graficzna<br /> + mądrze przedstawiona problematyka<br /> + pełna samoświadomość<br /> + mnóstwo odniesień<br /> + klimat retro<br /> + równowaga fantastyki i przyziemności</p> <p><strong>Minusy:</strong><br /> – mało imponujące wydanie</p> Jestem w centrum wszystkiego, co się ze mną dzieje. Recenzja komiksu Mister Miracle
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki