Pamiętacie moją recenzję wydanego rok temu, pierwszego tomu Dziedzictwa Jowisza? Nie? Spokojnie, ja też ledwo. Polecam jednak ją sobie przypomnieć. Ten tekst będzie bowiem mówił w pewnym stopniu o stworzonej przez Marka Millara serii jako o całości. Widzę w tym sens, bo jedynkę nazwałem obiecującą zapowiedzią nadchodzących zdarzeń. Ta dosyć typowa dla autora historia (w zakresie czerpania inspiracji i zaprezentowanego spojrzenia na świat) zaczęła od odstraszania czytelnika mało angażującą narracją i postaciami, ale jednocześnie nabrała znacznego magnetyzmu na ostatnich stronach. Przyjrzyjmy się zatem, jak sprawy wyglądają, gdy rzeczone zdarzenia już nadeszły.
Na wypadek gdybyście byli zbyt przytłoczeni świąteczno-noworocznym zgiełkiem, by przeczytać mój poprzedni tekst i nie mieli jeszcze żadnego kontaktu z Dziedzictwem Jowisza, przypomnę łaskawie, co wydarzyło się do tej pory. Na skutek rozczarowania rzeczywistym wpływem czynów superbohaterskich na otaczający, kapitalistyczny świat i pod wpływem nieuchronnej geriatryzacji Złotej Ery nadzludzi, narodził się konflikt podsycany rodzinną niezgodą. Walter, niedowartościowany brat stojącego na piedestale trykociarstwa Utopiana, postanowił zyskać władzę absolutną i z pomocą swojego bratanka, osobnika zdemoralizowanego celebryckim stylem życia, dokonał bratobójczego przewrotu. W niespodziewanej opozycji do niego stanęła Chloe, czyli druga połowa rozpieszczonego rodzeństwa, wraz ze swoim coraz mniej bezużytecznym chłopakiem Hutchem – synem jednego z najzajadliwszych wrogów podstarzałej ligi herosów. W drugim tomie ta dwójka, z pomocą swojego skrajnie potężnego syna Jasona, werbuje spacyfikowanych superzłoczyńców w celu utworzenia kuriozalnej, kolorowej bandy zdolnej obalić okrutnych nadludzi nakładających na świat coraz cięższe kajdany.
Jakoś tak się stało, że dopiero w drugiej części historii dostrzegłem jeden z najważniejszych wątków poruszanej historii – rodzinę. Millar dotyka tej problematyki w taki sposób, że naprawdę łatwo to przeoczyć. W przeciwieństwie do innych serii, jak na przykład wydanego niedawno u nas Niezwyciężonego Roberta Kirkmana, Dziedzictwo Jowisza skupia się na słabości ludzkiego charakteru i ulotności więzi rodzinnych w obliczu konfliktu. Nawet jeżeli przez moment wydaje się, że jeden z bohaterów robi coś w imieniu swoich potomków, to nie jest ciężko zauważyć w jego czynach wyraźnych znamion samolubnej vendetty. Podobieństwo do komiksu autora Żywych Trupów można dostrzec też w swobodnym korzystaniu z superbohaterskich sztamp i odtwarzaniu doskonale nam znanych, wręcz archetypowych sytuacji. Millar podchodzi do tematu od innej, całkiem charakterystycznej dla siebie strony. Zamiast wykorzystywać banały w celu skonstruowania przyjemnej, angażującej historii, ukazuje je w krzywym zwierciadle ludzkich słabości wywindowanych przez bezkresne możliwości wynikające z posiadania nadludzkiej potęgi. Obraz zdecydowanie negatywny, defetyzm i marazm, ale wcale nie daleki od prawdy. U podstaw fabuły nie można nawet stwierdzić, że prezentowana tutaj walka to starcie zła z dobrem, albo sprawiedliwości z bezprawiem. Każdy ruch, każdy czyn bohaterów jest wyraźnie podszyty osobistymi ambicjami i wzajemnymi animozjami. Wyraźność tego szczegółu, jak dołująca by nie była, jest zdecydowanym plusem całej opowieści.
Takie zdecydowane ukazanie pobudek i wyrazistość charakterów robi wrażenie zwłaszcza po zestawieniu z przytłaczającym tempem akcji. Jeśli czytając poprzedni tom czekaliście, aż wątki rozpędzą się i nabiorą wagi, to teraz proszę, radźcie sobie z nadążaniem. O przedstawionym świecie nadal uczymy się w biegu, mimowolnie. Oprócz drobnej retrospekcji o smutnym dzieciństwie, większość informacji jest całkiem naturalnie wciskana w raptowny tok wydarzeń. Szczęśliwie bohaterowie, nawet przy krótkim czasie antenowym, są wystarczająco wyraziści, by dać się poznać choć w minimalnym stopniu. Ze względu na to zawrotne tempo narracji całość odbiera się nieco jak wystrzelone z procy streszczenie, ale to nie musi być definitywnie błędem. Mimo to zdecydowanie czekam na nadchodzącą adaptację serialową, bo seria może bardzo dużo zyskać na rozlokowaniu nacisku narracyjnego w trochę inny, spokojniejszy sposób. Ostatecznie, pomimo angażującego świata i lekkiej butności scenarzysty, która gwarantuje okazjonalne zaskoczenia, ciężko nie zaklasyfikować Dziedzictwa Jowisza jako historii z cyklu “Millar się bawi”, pozbawionej całkowicie oryginalnych pomysłów. Obecność przemyśleń na temat konfliktu pokoleń, rodziny, kapitalizmu i globalnej polityki jest fajna, ale rusztowanie postawione tym pomysłom mogłoby samo w sobie być ździebko ciekawsze.
Szybko eskalująca akcja przełożyła się również na stronę wizualną serii – Frank Quietly dopiero tutaj w pełni rozwija skrzydła. Mnogość scen walki, starć pomiędzy grupami przeciwników pozwoliły temu brytyjskiemu rysownikowi pokazać prawdziwy kunszt dynamicznej, szarpiącej powietrzem kompozycji. W dalszym ciągu doskonale gra pustymi przestrzeniami, które na zasadzie kontrastu skupiają uwagę rozkojarzonego czytelnika w punktach zapalnych scen i eksponują mimikę na parszywych facjatach bohaterów.. Niwelujący nudę, pozorny bałagan wytrąca z większości ilustracji symetrię, a ostrożność w zabawie perspektywą nadaje lekturze wygodnej płynności. Stonowany, wyróżniający istotne elementy styl całości utrzymuje się również dzięki kolorom Petera Doherty’ego. Palety są bogate w zakresie całego albumu, ale dosyć ograniczone w ujęciu pojedynczych stron. Doskonale pomaga to w budowaniu klimatu w czytelniczym “tu i teraz”, a dopiero szybkie przekartkowanie ukazuje różnorodność barw. Gorzej spisał się Rob Miller – jego twarde, cyfrowo nałożone tusze miejscami zabiedziły drobiazgową pracę Quietly’ego. Miałbym wątpliwości, kto tutaj jest winny, ale z pomocą przyszły mi materiały dodatkowe. Doskonale widać w nich przypadki lekkiego skrzywdzenia oryginalnego szkicu przez pośpiesznie przeprowadzoną obróbkę.
Poprzednim razem narzekałem na okładkę, ale minęło trochę czasu i nauczyłem się doceniać pewne decyzje wydawnicze i artystyczne. Teraz przyznaję słuszność minimalizmowi, stylowemu liternictwu i pozostawieniu w roli reprezentatywnej ilustracji głównego rysownika. Całe wydanie jest wzorowe – oprócz stosunkowo małej ilości materiałów dodatkowych, które zawsze witam z uśmiechem, kolejny produkt Mucha Comics nie ma żadnych dużych mankamentów. Nie potrafię jedynie zrozumieć decyzji o tak długiej przerwie między pierwszym i drugim tomem. W historii o tak wartkim tempie, osadzonej w nieznanym czytelnikom uniwersum, ciągłość jest bardzo istotna dla utrzymania ulotnego zainteresowania odbiorcy, rozproszonego bogatą ofertą konkurencji. Tutaj tego trochę zabrakło i chociaż wystarczyło ponownie przeczytać poprzednią część, to wolałbym po prostu nie zdążyć jej zapomnieć.
Czy zamknięcie historii Dziedzictwa Jowisza spełniło oczekiwania, których znaczne wyśrubowanie było główną cechą pierwszego tomu? I tak, i nie, bardziej nie, ale i tak jest fajnie. Lawinowe natężenie wątków potrafi namieszać w głowie i czasami trudno nacieszyć się tym, co dzieje się przed naszymi oczami. W doskonałym rzemiośle ilustracyjnym, między garstką scenariuszowych ambicji czai się szkaradne widmo sztampy w kolorowych getrach. W tej szarpaninie autor potrafi jednak poprowadzić akcję w angażujący, satysfakcjonujący sposób i zamknąć wszystkie wątki definitywnym zakończeniem. Ostatnie strony czytamy z uczuciem nadziei, zupełnie odmiennej od negatywnych poglądów autora przekazywanych nam w toku całej fabuły. Tak samo jak poprzednio, to właśnie koniec poprawił moją opinię. Udowodnił, że pomimo wielu lat w branży Millar nadal potrafi zadawać trafne pytania i kwestionować samego siebie. Cały fandom to robi od lat, więc najwyższa pora. Przeciwnicy autora raczej wciąż nie będą zachwyceni, ale moje nadzieje odnośnie do jego kreatywności zdecydowanie odżyły, a to dla komiksu potężna pochwała.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Jupiter’s Legacy: Dziedzictwo Jowisza (tom 2)
Wydawnictwo: Image Comics/ Mucha Comics
Autorzy: Mark Millar, Frank Quietly, Peter Doherty, Rob Miller
Typ: komiks
Data premiery: 31.10.2018
Liczba stron: 136