Tak słowem wstępu – nie recenzowałem pierwszego tomu Hitmana od Gartha Ennisa, więc naturalnie teraz będę musiał pozwolić sobie na odrobinę ekspozycji. Jeśli czytając uznacie, że dwójeczka to pozycja dla was, to i jedynkę kupcie. Takich komiksów się już nie robi i w sumie całe szczęście, poza nielicznymi wyjątkami. W superbohaterszczyźnie ostatniej dekady poprzedniego wieku było sporo zatęchłego zła, zwykle odradzam sceptykom tamtych rozwiązań potencjalnie traumatyczne lektury. Jeszcze więcej zatęchłego zła jest w twórczości Ennisa, czyli normalnie wielu ludziom polecałbym trzymać się od Hitmana z daleka. Tym razem jednak będzie trochę inaczej, bo ta seria to chyba najbardziej niedoceniane z kultowych dzieł uznanego rzemieślnika krawędziowej przesady. Dobry moment na polubienie klasycznej, krwistej kaszanki.
Tommy Monaghan, jeśli jeszcze nie wiecie, jest mentem pierwszej klasy. Całymi dniami przesiaduje w obszczanej spelunie, wyraża się w sposób wysoce niekulturalny, nie stroni od alkoholu i innych używek, a jakby tego było mało, zarabia na życie ładując ołów w wapniowe kopuły zwykle zasługujących na zgon śmierdzieli. Od innych cyngli Tommy’ego odróżniają, poza kompasem moralnym, umiejętność czytania w myślach i rentgen w patrzałkach. Bohatera (aż głupio tu używać tego słowa) zastajemy, jak zwykle, zasnutego papierosowym dymem. W efekcie wydarzeń z poprzedniego tomu składa w objęciach zimnej gleby jednego ze swoich kompanów. W życiu wykolejeńców z Gotham nie ma czasu na żałobę – wpływowe, zbrodnicze mordy nasyłają na niego szmaragdową potęgę w dopasowanych getrach, a szaleni naukowcy fundują miastu noc żywych trupów w wydaniu zoologiczno-marynistycznym. Ostatecznie przypomni o sobie również wysłannik piekieł, bo przecież w świecie trykociarzy nawet niedomyty mordulec musi martwić się demonologią.
To wszystko jest totalnie niedorzeczne, nie ma co owijać w bawełnę. Wybory scenariuszowe w Hitmanie kołują gdzieś pomiędzy totalną przypadkowością i świadomym korzystaniem z faktu, że karykaturalnie przyziemne postacie (w porównaniu do harcerzyków w spandeksie) egzystują w wypełnionym cudami świecie DC Comics. Zdają sobie sprawę z bzdurności otaczającej rzeczywistości i wtórują w szyderczym rechocie czytelnikowi, a ta interakcja zbudowana jest na fundamencie licznych odniesień, satyry i drobnych smaczków. Nawet pomijając ten kpiarski sznyt, Hitman pozostaje dobrze napisanym komiksem. Antypatyczni antybohaterowie wzbudzają paradoksalną empatię, w swoim szaleńczym rajdzie ku zgubieniu prezentują bowiem wiarygodną chemię wzajemnych relacji i przede wszystkim niesamowicie bawią – aż można czasem, przykładem Flemgema, parsknąć z trzewi glutem.
Skoro już napatoczył mi się temat jednej z bardziej kretyńskich postaci, to warto iść za ciosem. Rzadko gdzie możemy obserwować tak różnorodne towarzycho w jednym scenariuszu i w sumie kit z tym, że w odwiedziny wpadają Kyle Ryner i Catwoman. Moją osobistą nagrodę publiczności zgarnia powracająca w blasku chwały Sekcja Ósma. Tylko dzięki obrzydliwości tej skrajnie niedorzecznej i komicznej ekipy, Tommy z kolegami mogą chwilami faktycznie wyglądać na herosów. Widzę tu zresztą pewną tendencję, bo sporą rolę odgrywa tu też niby demon Etrigan, ale i tak więcej uciechy dały mi pląsy jego zidiociałego kumpla z otchłani, Baytora. Co najdziwniejsze, w tym całym wariackim śmieszkowaniu coraz bardziej odczuwalny staje się jakiś złowrogi cień nadchodzącej klęski – nie można cały czas balansować na granicy niesamowitego farta, trup ściele się gęsto, więc antycypacja nieokreślonej klęski rośnie z każdym tomem.
Starość nie radość, plecy trochę bolą, trzeba przerwać na chwilę bicie pokłonów. Nie rozumiem szczególnie zachwytów nad kreską Johna McCrea. Tam, gdzie niektórzy widzą elastyczność stylu i dopasowanie do tonu narracji, ja widzę raczej miejscami irytującą niestabilność. Fakt, gość potrafi zaserwować perfekcyjnie klimatyczne, skąpane w mroku kadry. Fakt, bardzo dobrze lawiruje między atmosferycznym stoicyzmem i kompletnie przejaskrawioną deformacją. W większości przypadków te fluktuacje kreski są zdecydowanie efektem zamierzonym, ale obok nich w rzędzie stoją niedopatrzenia i niedociągnięcia. W żadnym wypadku nie przeszkadza to w lekturze, stosunkowo prosta struktura i pewna doza surowości pasują do obskurności scenariusza. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Hitman graficznie nie zestarzał się z zachowaniem całej klasy. Wygląda dobrze, jak na bękarta swoich czasów, ale do czołówki wizualnej spuścizny moich lat szczenięcych bym go nie zaliczył. Narzekam głównie z przekory, bo inni chyba chwalili Irlandczyka troszkę zbyt mocno, jakby Barry Windsor-Smith czy Tim Sale mogli mu buty czyścić. Jest dobrze, ale nie konfabulujmy.
W sumie tak się zatraciłem w opiewaniu radości dostarczonej przez drugi tom Hitmana, że zapomniałem o wadach całego scenariusza. To teraz, tak na szybko, w ramach podsumowania – to wciąż jest komiks z lat 90. i wciąż napisał go Garth Ennis. Usilna obrazoburczość i przesada może wadzić, stereotypowa maczowatość wychyla czasem szpetny łeb, a żarty o rzyganiu bywają żenujące, pomimo dopasowania do spójnej stylówy settingu. Na temat zalet wypociłem jednak całe dwa akapity, więc odpowiedź na pytanie „Czy warto?” powinna być raczej oczywista. No i nie zaszkodzi spróbować nawet jeśli nie przepadacie za trykotami – mam wrażenie, że love-hate relationship z pelerynami jest tu clou programu. Co prawda trzeba jednocześnie tolerować wiele rzeczy odrażających, ale Ennis kolejny raz dowiódł, że potrafi ujarzmiać własnoręcznie stworzone poczwary.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Hitman. Tom 2
Wydawnictwo: DC Comics / Egmont
Scenariusz: Garth Ennis
Rysunki: John McCrea
Tłumaczenie: Marek Starosta
Data premiery: 07.10.2020
Liczba stron: 340