SIEĆ NERDHEIM:

Po co komu sens? Recenzja komiksu Green Lantern tom 3. Blackstars

Zapomniałem wspomnieć w tekście, że mamy nowych Strażników Wszechświata.

Dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień. Do tej pory jednym z najważniejszych punktów na osi czasu mojej komiksowej pasji pozostaje dzień, w którym bracia cioteczni użyczyli mi pokaźną paczuszkę swoich zeszytówek. Znalazły się tam też te fajowe, nieco grubsze wydania, a wśród nich Ganthet’s Tale – coś, co poraziło moje mało wybredne, nasiąknięte oranżadą Heleną synapsy różnorodnością gwiezdnego inwentarza. Chłonąłem każdą stronę, porównywałem najdrobniejsze szczególiki kosmicznej anatomii, analizowałem, gdzie niehumanoidalne paskudy noszą swoje pierścienie i za cholerę nie rozumiałem fabuły. Green Lantern Granta Morrisona przy trzecim tomie wciąż przynosi mi niemalże identyczne doznania.

Album otwiera miniseria Blackstars i tę część jestem jeszcze w stanie streścić bez zarzucania niezrozumiałym, pijackim (narkotycznym?) strumieniem świadomości. Hal Jordan trafia do innego świata – świata, w którym korpus szmaragdowych getrów diabli trafili, a jego rolę przejęła tytułowa formacja. Mroczni gwiazdorzy sprawują pieczę żelazną ręką, ochoczo realizują faszystowskie metody motywacji malkontentów i bez wątpliwości (no, prawie) wykonują wolę potężnego Kontrolera Mu. Dziwaczna i wypaczona sytuacja oczywiście szybciochem rypie się jak plany matrymonialne ze zmyślonym przyjacielem, a Latarnik wraca do „normalnego” trybu służby. Cudzysłów zasłużony, bo ta normalność oznacza, między innymi, epizodyczne wędrowanie po innych wymiarach, mordobicie z bootlegowym Supermanem w klimacie retro, wyprawę do świata złotych gigantów i adopcję potomstwa prastarej rasy ptakoludzi. Zwykły wtorek dla członka Korpusu.

Xermánico naprawdę fajnie komponuje niektóre strony. Skan z wersji oryginalnej.

Co ja mam rzec no, porąbany ten Morrison, ale moim zdaniem tym razem nieco lepiej dobrał środki psychoaktywne. Nie oznacza to, że jego kosmiczne fazy stały się nagle magicznie bardziej zrozumiałe i uporządkowane, o nie, wręcz przeciwnie! Poza otwierającymi album trzema zeszytami Blackstars, Zielona Latarnia Szalonego Szkota to skrajnie chaotyczny kocioł wypełniony dziesiątkami wariackich elementów, zabawami lingwistycznymi oraz taką ilością nawiązań do bezsensownego srebra i brązu trykociarstwa, że można by na ten temat pisać prace naukowe. O ile ktoś lubi konfundować promotora i komisję. Nie mam nawet pojęcia, czy Morrison, chcąc nieustannie nawiązywać do klasyki, pogubił resztki sensu, czy trafnie oddał te stare realia. Przecież właśnie to mnie tak jarało w kosmosie DC Comics za młodu, niemożliwe do ogarnięcia zdrowym rozumem fabuły nijak nie przeszkadzały mi w czerpaniu frajdy z komiksów, których autorzy w pełni korzystali ze swobody oferowanej przez niedorzeczny kosmos.

To złote giga-dziecię to metafora Morrisona. Reszta to metafora jego mózgu. Skan z wersji oryginalnej.

Mówię o tym, bo narracyjnie ten komiks jest okropny. Granice między niezwiązanymi ze sobą opowieściami zacierają się, a poszczególne wątki również nie grzeszą choćby fundamentami logiki. Najwięcej sensu ma Blackstars, choć i w tym przypadku jest to sens metafikcyjny, typowy dla Morrisona, gdzie autor wali mocno bezczelny, pofragmentowany pastisz aktualnej fikcji superbohaterskiej (także swojej, co przyznał w jednym z wywiadów). Reszta albumu to szaleńczy potok przypadkowych pomysłów, które odbiorców obeznanych w lore kosmicznych policjantów zadowolą licznymi odwołaniami do starych historii. Z czego mogą cieszyć się pozostali czytelnicy? Jeśli nie posiedli kuriozalnie rozwiniętej tolerancji na narkotyczny bełkot, to głównie interesującymi postaciami i czasem naprawdę niezłym, absurdalnym humorem. Moment, w którym Flash „wziął się w garść“, wywołał u mnie donośne parsknięcie. Niektórym, w tym mnie, może też spodobać się ciągłe łamanie konwenansów i czochranie pod włos oczekiwanych rozwinięć sztampowych sytuacji, ale prawdopodobnie już doszukuję się w tym wszystkim czegoś, czego tam nie ma.

Grożny Bootlegman i jego bootlegowy Superpies!

Teoretycznie łatwiejsze powinno być wypowiedzenie się tu o rysunkach. Liam Sharp musiał odpocząć i zająć się innymi zobowiązaniami, więc Blackstars dłubał Xermánico. Im mniej Sharpa, tym gorzej, no nie? No nie do końca. Może i chwilowe zastępstwo leci stylistycznie w bardziej typowe superhero, ale niech mnie Czerwona Latarnia obrzyga, jeśli nie serwuje przy okazji przynajmniej kilkunastu fenomenalnych kompozycyjnie stron, a i na innych kadrach radzi sobie na tyle dobrze, że nawet cyfrowe, gradientowe kolorki nie szkodzą totalnie. Z drugiej strony Sharp, pomimo zasłużonego uznania, w pozostałej części albumu zdecydowanie zbyt często wciska plansze zrobione na odwal się między te swoje ogromnie szczegółowe, grubo konturowane dzieła sztuki. Psychodelicznej perfekcji jest w drugim sezonie Green Lantern jednak na pęczki, a w dodatku dostajemy partie w zupełnie odmiennych, retrolubnych stylówach. No i u Sharpa kolory grają dużo, dużo lepiej.

Wspominałem, że są Antymateriowe Latarnie? Nie sposób wspomnieć o wszystkim. Skan z wersji oryginalnej.

Trudno się przy tym komiksie nudzić, ale czasem jeszcze trudniej się w nim połapać. Choć Grantowi Morrisonowi niezmiennie odkleja się farba z sufitu, odpowiednio nastawiony fanatyk staroszkolnego, gwiezdnego trykociarstwa powinien potrafić docenić abstrakcyjne dzieła sklejane przez autora z tych pokruszonych odłamków sensu, inspiracji i szaleństwa. Uparcie odwołując się do szmaragdowej klasyki, Green Lantern coraz bardziej ucieka od strefy komfortu tych czytelników, którzy mają czelność wymagać od tego medium jakiegoś sensu i narracyjnego porządku. Zamiast tego dostajemy strony wypełnione efektami nieskrępowanej niczym (nawet większymi ambicjami) zabawy w kolorowej piaskownicy. To mniej więcej to samo, co All-Star Superman, z założenia ubrane w bardziej odklejoną koncepcję. Jak rzadko kiedy, nie jestem w stanie określić, dla kogo jest to pozycja obowiązkowa. Ja, pomimo jej wielu wad, jestem urzeczony. Tak samo jak wtedy, gdy wertowałem pierwsze komiksy z Halem Jordanem w roli głównej. Urzeczony i totalnie pogubiony.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Green Lantern. Blackstars. Tom 3
Wydawnictwo: Egmont
Scenariusz: Grant Morrison
Rysunki: Liam Sharp, Xermánico
Tłumaczenie: Marek Starosta
Typ: komiks
Gatunek: superbohaterowie
Data premiery: 28.07.2021
Liczba stron: 246

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Rafał "yaiez" Piernikowski
Rafał "yaiez" Piernikowski
Piszę o głupotach od kiedy tylko nauczyłem się, jak wyglądają literki. Od fanowskiego systemu RPG w czasach podstawówki i opowiadań w ramach lore uniwersum Warcrafta przeszedłem do kulturowej grafomanii. Od lat prowadzę bloga muzycznego Nieregularnie Relacjonowana Temperatura Hałasu, tylko troszkę krócej działam w redakcji Nerdheim. Jako anglista z wykształcenia język traktuję swobodnie, dopóki spełnia swoją funkcję użytkową, co jest zręcznym usprawiedliwieniem mojego nieposzanowania podstawowych zasad. Zawodowo zajmuję się ubezpieczeniami na rynek USA. Prywatnie katuję skrzeczącą muzykę, tony komiksów (Ameryka, Japonia, Europa w tej kolejności), gry video, planszóweczki i składam modele japońskich robotów.
Dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień. Do tej pory jednym z najważniejszych punktów na osi czasu mojej komiksowej pasji pozostaje dzień, w którym bracia cioteczni użyczyli mi pokaźną paczuszkę swoich zeszytówek. Znalazły się tam też te fajowe, nieco grubsze wydania, a wśród nich Ganthet’s...Po co komu sens? Recenzja komiksu Green Lantern tom 3. Blackstars
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki