
Trzeba uparcie trwać na pewnym poziomie negacji własnych doświadczeń, by – w pełni władz umysłowych będąc – uparcie nazywać się miłośnikiem superbohaterskich komiksów z lat 80. i 90. Wychodzi taki fajny tomik z klasycznym Spider-Manem, Batmanem albo inną Fantazmacką Czwórką i od razu wiem, że chcę go mieć na półce. Problem pojawia się, gdy trzeba taką ramotę przeczytać. Wdzięczność z rozwoju medium łączy się wtedy często z nieprzyjemnym uczuciem rewaluacji podsycanych nostalgią zachwytów.
Ghost Rider może nie jest najpopularniejszą postacią Marvela, ale płonącą czachę raczej każdy kojarzy, wizerunek zapada w pamięć. Jakoś się tak jednak stało, że po zakończeniu poprzedniej serii w 1983 roku na kolejne solowe przygody Ducha Zemsty przyszło nam (w sensie fanom, mnie jeszcze na świecie nie było) czekać siedem lat. Dopiero krawędziowość lat 90. zatęskniła za nieco zapomnianym, mrocznym mścicielem i wyciągając go ze śmieci, obsadziła w tej roli nowego młodziana: Danny’ego Ketcha. Zrozumiałe, powszechne wtedy zresztą, bo nowemu czytelnikowi łatwiej było się pewnie z równie zielonym gagatkiem identyfikować.

Jeśli jednak kompletnie nie wiecie, co się w tym garze gotuje, fabuła jest na szczęście banalnie prosta. Nowy Jork jako miejsce akcji, jakimś cudem totalnie pełne zbrodni pomimo praworządnych dziwaków o boskich mocach za każdym rogiem. Nie jest szczególnie trudno natknąć się przypadkiem na jakąś nielegalną transakcję i w ten sposób wspomniany już Danny, wraz ze swoją siostrą Barbarą, znajdują się typowo o niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. Na szczęście, również niesamowitym zrządzeniem losu, w tym samym niewłaściwym miejscu chłopak odnajduje motocykl opętany przez Ducha Zemsty. Mija chwila, czacha mu dymi, złoczyńcy dostają po dupie – standard. Niestety siostrzyczka trafia w stanie nieciekawym do szpitala, a młodzieniec zaczyna mierzyć się z mroczną istotą zamieszkującą teraz jego ciało.
Tak zaczyna się wielki miszmasz, w którym nowy Ghost Rider będzie mierzył się z absolutnie nieznanymi wam, trzecioligowymi złoczyńcami (Deathwatch, Blackout, ktoś coś słyszał?) stając co chwilę u boku pierwszoligowych trykociarzy takich jak Spider-Man, Doktor Strange i Punisher. Nie narzekam, bo wychodzi to wszystko bardzo naturalnie, Danny dostaje w tym wszystkim bardzo osobiste powody do określenia tych jakmutamów mianem swoich nemesis, a dobór przeciwników pasuje do klmatu historii, w której odziane w skórę mścicielstwo tamtych czasów (co chwilę słyszałem w głowie jakiś bangier dark synth) łączy się z nieco mistyczną otoczką. Jeśli bliska waszemu sercu jest specyfika komiksów z ostatniej dekady poprzedniego wieku, to tu macie jej najbardziej wyważoną wersję, zdrową taką, zanim totalnie wpierdzieliła się w kolce na każdej powierzchni i bicepsy generujące własne pola grawitacyjne.

Wracając jednak do wstępu, początkowo bardzo boleśnie się od tego komiksu odbiłem. No nie da się ukryć, że w scenariuszach pisanych (głównie) przez Howarda Mackie bardzo mocno jeszcze siedzą głupotki lat 80. Po pierwsze nieścisłości, małe durnoty trafiają się na każdym kroku. A to złol sobie zniknie z kadru na kadr, uciekając Riderowi sprzed kościanego ryja w sposób mocno nieokreślony, a to rozgniewanego nastolatka zdecydowanego nakopać do dupy superzłoczyńcom policja nie próbuje nawet powstrzymać. Po drugie usilny i bardzo powierzchowny patetyzm. Danny wciąż powtarza, jak to trudno mu być Duchem Zemsty, jak męczą go rozterki moralne, bo pozbywa się złoczyńców, ale może trochę za mocno. Mrok jest, to fakt, zbrodnia wybija z kanalizacji, złole dla zabawy mordują całe rodziny. W zakresie niuansów psychiki głównego bohatera w tę ciemność musimy uwierzyć na słowo, bo słów o niej jest milion, niewiele jej jednak pokazano. Choć nie jest dramatycznie, to ogólnie klątwa klasycznej w tamtych latach dla gatunku ekspozycji jest tu nadal odczuwalnie obecna. Przygotujcie się na dużo czytania o rzeczach, których średnio rozgarnięty dzieciak z podstawówki samodzielnie by się domyślił.
To wszystko kłuło mnie najbardziej na początku lektury, z czasem udało mi się – co nie zdarza się często w kontakcie z komiksami z tamtych lat – faktycznie wsiąknąć w fabułę. Danny męczybuła średnio mnie obchodził, ale relacje jego alter ego z resztą kadry napisano naprawdę nieźle. Szczególnie zaskoczyły mnie interakcje z Punisherem, bo spodziewałem się głupich rozważań pod tytułem „wpędzanie rzezimieszków w stan wypełnionej cierpieniem katatonii jest lepsze niż kulka w łeb”, a wyszło zupełnie inaczej. Tylko wątek z mutantami wydaje się wciśnięty na siłę, ale to krótki epizod. Najlepsza była za to dynamika wyjątkowego związku między Dannym i Duchem Zemsty właśnie, bo ewoluowała stopniowo i naturalnie, co w superhero z tamtych lat jest miłym odstępstwem od pospiesznej normy.

Też z rysunkami polubiłem się dopiero po czasie, ale to już nie była kwestia przyzwyczajenia. Muszę od razu przyznać, że rysowników do serii dobrano dobrze. To nie gładkolica kreskówa typu Marka Bagleya, krecha od początku do końca jest wyrazista, nieco szarpana i poważna. Z początku zdarzało się jednak bardzo często, że ilustracje autorstwa Javiera Saltaresa (połowa kadrów nawet) były niedbałymi bazgrołami, postaciom znikały oczy, brakowało teł, a perspektywa totalnie się wypaczała. Ktoś mu chyba pogroził palcem, bo jakoś po jednej trzeciej albumu widać wyraźnie większą staranność, a pustki zastępuje gęsta czerń tuszu. Poprawiają się też wtedy kolory, ale Gregory Wright zwłaszcza ciągle odstępuje od przemyślanej i wyrazistej oszczędności podyktowanej ograniczeniami technicznymi w stronę lenistwa jadącego bez ładu i składu w dwóch tonach z dziesiątkami błędów w międzyczasie. Na szczęście potem i Saltares się poprawia, a na ołówki wchodzi również – między innymi – Mark Texeira, który w tej szarpanej niby-niedbałości zachowuje spory poziom szczegółów i kreśli też przy okazji wiele bardzo fajnie skomponowanych, większych ilustracji. Przemilczę tylko wciśnięty tu fragment runu Doktora Strange’a, paskudztwo.
Oczywiście łatwo znaleźć ładniejsze komiksy z końcówki zeszłego wieku, nie jest trudno też znaleźć superhero lepiej napisane, ale ostatecznie spodziewałem się mierzyć z większym dramatem. Zeszyty zebrane w Ghost Rider: Danny Ketch wpisują się chyba w ten fajny okres historii amerykańskiego głównego nurtu, w którym archaiczne podejście już powoli zaczynało odpuszczać, ale i szaleńcza przesada legendarnie już ekstremalnych lat 90. nie pokazała w pełni niezdrowo ostrych kłów. Na pewno trudno będzie pewien poziom trykociarskiej bzdury i wciąż zbyt gęstą narrację sprzedać całkowitym świeżakom, a co bardziej wybredne pryki znajdą sobie pozycje z mocniej dopiętym ostatnim guzikiem. Ja spodziewałem się głównie mieć fajną cegiełkę na półce z kawałkiem znaczącej historii Domu Pomysłów. Okazało się, że przy okazji nawet da się to czytać. Nie potrafię prosić o więcej.
Tytuł tekstu inspirowany utworem zespołu Dola. Polecam przesłuchać.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Ghost Rider: Danny Ketch
Wydawnictwo: Mucha Comics
Scenariusz: Howard Mackie
Rysunki: Javier Saltares, Mark Texeira, Gregory Wright
Tłumaczenie: Robert Lipski
Typ: komiks
Gatunek: superbohaterowie, akcja
Data premiery: 06.10.2023
Liczba stron: 524
ISBN: 978-83-67571-19-7