Science fiction straciło ostatnimi laty cojones. Przynajmniej tak twierdzi Rick Remender, scenarzysta znany Polakom między innymi z takich komiksów jak Głębia i Uncanny X-Force. W przeciwieństwie do większości malkontentów ten sympatyczny Amerykanin oprócz narzekania serwuje nam rozwiązanie – Fear Agent. W tym niepozornym tytule kryje się lek na bolączki stetryczałego, przeintelektualizowanego medium. Barwna, kosmiczna przygoda, wypełniona powykręcanymi kosmitami, pełną zwrotów akcją i pięknymi bohaterkami. W centrum tego wszystkiego jest on – bohater idealny, alkoholik, antypatyczny szowinista i gbur.
Heath Hudson, bo o nim mowa, jest teoretycznie ostatnim ocalałym z grona tytułowych Fear Agents – żołnierzy powołanych w celu obrony naszej planety przed przybyszami z innych rejonów barwnego wszechświata. Przed laty inwazja robotycznych ufoli zabrała mu rodzinę, a następująca po niej wojna wszystkich towarzyszy broni. W efekcie poznajemy go, gdy zapijaczony wędruje między planetami, przyjmując zlecenia na bardziej problematycznych parszywców, niczym gwiezdno-kowbojski odpowiednik wiedźmina. Po zakończeniu (z mizernym skutkiem) jednego z takich zadań, z etanolowej codzienności wyrywa go nowa misja. To przez nią wpadnie w sam środek intrygi bezpośrednio dotykającej jego przeszłości, odbędzie niespodziewaną podróż i (być może) wreszcie pożegna ten padół łez.
Na początku dziwiły mnie powszechne pozytywne opinie na temat tego komiksu. Przedstawiający nam bohatera wstęp jest co prawda satysfakcjonujący wizualnie, ale w żadnym wypadku nie porywa. W połączeniu z ciężkim do polubienia protagonistą sprawiło to, że niechętnie zabierałem się za lekturę. Dopiero potem, gdy bohater wpada w mocno spoilerowy wątek, zaczyna się porywająca jazda bez trzymanki. Intrygi i zwroty akcji wypływają na światło dzienne co kilkanaście stron, nawet wstęp okazuje się fabularnie istotny, a czytelnik zaczyna z coraz większą ciekawością brnąć w szaloną historię wypełnioną kreatywnie zaprojektowanymi kosmitami, klonowaniem i skokami temporalnymi. Heath jednak w dalszym ciągu pozostaje okropnym bucem. Jego traumatyczna przeszłość, choć nadaje mu sporo depresyjnej głębi, nie jest żadnym wytłumaczeniem dla destruktywnych zachowań i tego, jak traktuje innych (głównie kobiety). Szczęśliwie jeden drobny szczegół pozwala tolerować tego obdartusa w roli głównej. Wszechświat (lub opatrzność, jak kto woli) w żaden sposób nie nagradza awanturnika za jego podejście do życia. Obrywa mu się nieustannie, ku uciesze odbiorcy, więc mamy jasność, że w tym konkretnym przypadku gościa po prostu nie mamy ani za bardzo lubić, ani specjalnie się z nim identyfikować.
Czy Fear Agent skutecznie przywołuje to wspomniane we wstępie sci fi “z jajami”? W formie pokręconej, przynoszącej czystą rozrywkę kosmicznej rozwałki jadącej na szynach dosyć tendencyjnych intryg – jak najbardziej. We wszechobecnych twistach najbardziej zaskakujące jest to, że faktycznie udało im się mnie zaskoczyć. Remender skutecznie mnie zwodził, więc czasami faktycznie nie spodziewałem się rzeczy pozornie oczywistych. Do dalszego czytania motywuje też stopniowa ewolucja protagonisty, która w niewymuszony sposób budzi nadzieję na ogarnięcie toksyczności w dalszym ciągu narracji. Ostatecznie znamion wielkiego myślicielstwa w tym komiksie się nie znajdzie, ale to w żadnym wypadku nie przeszkadza w czerpaniu z tytułu pożywnych kęsów całkiem staroszkolnego funu.
W tej niezobowiązującej radości fabułę wspiera dynamiczna, odległa od realizmu strona graficzna. Pierwszą część albumu ilustrował Tony Moore i to ona, choć nieznacznie, wygrywa w zestawieniu z bardziej obszernym fragmentem, kreślonym już przez Jerome’a Opeñę. Panowie mają jednak na tyle zgrane style, że z początku zauważyłem jedynie zmianę kolorysty i to z niej wynika zauważalna różnica w jakości. Barwy nałożone na szkice Moore’a przez Lee Loughridge’a są zachwycające. Pełno w nich trzeźwo ogarniętych kontrastów, mocnych (ale jednolitych) tonacji i plansz, którym bliżej do urzekającej stylizacji niż do nudnego pragmatyzmu. Oczywiście kolorystyka zaproponowana w dalszej części przez Michelle Madsen jest jak najbardziej poprawna, ale brakuje jej miodu odważnej kreatywności. Ogólnie Fear Agent to komiks wizualnie bardzo wdzięczny, który minimalnie traci przez podbijającą oczekiwania paletę zaproponowaną na samym początku. Samo wydanie, pomimo braku twardej oprawy, jest bardzo staranne, połyskuje, gdzie trzeba, a i ilość materiałów dodatkowych jest przynajmniej zadowalająca.
Ostatecznie okazuje się, że Rick Remender faktycznie zaprezentował mi fikcję naukową w trochę zapomnianym, kowbojsko-zawadiackim duchu. Przed lekturą nawet nie zdawałem sobie sprawy, że brakuje mi tak typowej, absorbującej i pełnej fantazji rozwałki. Nie można jednak powiedzieć, że Fear Agent jest komiksem prostackim – w kontraście do tendencyjności niektórych rozwiązań fabularnych pozostaje perfekcyjnie świadomy swoich słabości i potencjalnych problemów i aktywnie im przeciwdziała. Dzięki temu, pomimo zgrzytów przy pierwszym kontakcie, mogę z czystym sercem polecić ten tytuł wszystkim miłośnikom space oper niesilących się na zbytnią głębię, ale i niepopadających w skrajny debilizm.
Serdecznie dziękujemy wydawnictwu Non Stop Comics za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Fear Agent tom 1
Wydawnictwo: Image Comics/Non Stop Comics
Autorzy: Rick Remender, Tony Moore, Jerome Opeña
Tłumaczenie: Marta Bryll
Typ: komiks
Data premiery: 13.03.2019
Liczba stron: 248