Dosłownie wszystkie horrorowo-thrillerowe seriale young adult (może poza Riverdale, bleh) łykam jak pelikan. Nie dziwota więc, że Coś zabija dzieciaki z miejsca wstrzeliło się do grona moich popkulturowych ulubieńców. Seria, która zaczynając od lekkiej subwersji typowych dla gatunku oczekiwań, szybko nabrała własnego charakteru i zasłużenie udowodniła mi, że na Jamesa Tyniona IV warto mieć oko. Do tej pory czerpałem z jego roboty praktycznie wyłącznie ogromną satysfakcję (Departament prawdy to arcydzieło). Do tej pory, bo po zagłębieniu się w przeszłość Eriki Slaughter przyszła pora na genezę jej starszego kolegi – senpai’a jeśli wolicie – Aarona. Genezę zbyt mocno przypominającą serialowe wypociny Roberta Aguirre-Sacasy. Zanim wykrzykniecie, że za scenariusz odpowiadał tu Tate Brombal, muszę zaznaczyć – Tynion doglądał, to jego autorski świat, więc obwiniam obu po równo.
Jeśli czytaliście oryginalną serię, to głównego bohatera spin-offu nie muszę wam przedstawiać. Jeśli nie czytaliście, to przeczytajcie, bez znajomości oryginału nie ma sensu kupować pierwszego tomu Domu Slaughterów. Nie chodzi o to, że nie zrozumiecie fabuły, banalna jest. Mam raczej na myśli dosłowny brak logicznego powodu do posiadania tego albumu poza sytuacją, w której jesteście komplecistami Tyniona i miłośnikami Coś zabija dzieciaki. To jeden z najlepszych przykładów uzupełniacza, etapu przejściowego między sycącą zupką i soczystym mięskiem (ewentualnie tofu) podanym na drugie danie. Dowiadujemy się więcej o Aaronie, widzimy jak go prześladują w posranej, mrocznej i bootlegowej wersji Hogwartu, śledzimy jego kwitnący romans z jedynym faktycznie ciekawym gościem w tej historii i tyle, koniec.
Jakoś tak przypadkiem zaczęło mi się w mocno negatywnym wydźwięku, więc zrównoważmy trochę to biadolenie. To uniwersum jest ciekawe i z ogromną chęcią zapoznaję się z wszystkim, co poszerza moją wiedzę na temat cudownego świata, w którym dla odmiany enigmatyczne coś faktycznie zabija dzieciaki. W ramach głównej serii Aaron był bardzo ciekawą i nieoczywistą postacią, nie dostał jednocześnie zbyt dużo czasu ekranowego, więc cieszy mnie też okazja do dłuższego przyjrzenia się jego motywacjom, a te (z perspektywy całej historii) znajdują tu sporo sensu. Ostatecznie też Tynion zwyczajnie umie pisać komiksy, więc Dom Slaughterów stworzony przez Brombala pod jego nadzorem to lekka lektura, która przy okazji wprowadza obiecującą postać do tego małego uniwersum. Miodzio, gdyby nie tona różnych „ale”.
Tom pierwszy to właściwie wstęp i zbiera wątki generalnie oceniane przez czytelników gorzej, wcale mnie to nie dziwi. To zamknięta bańka nastoletniej, szkolnej przygody w zakazaną miłość z rówieśniczymi przepychankami i podbijającym intensywność zakończeniem w tle. Dokładnie to samo, co widzieliście już milion razy w teen fiction bez grama nowości. Jedyną odmianą jest specyfika świata przedstawionego, która przecież dla docelowego odbiorcy nie będzie tu żadną nowością. Brombal też niestety traktuje w scenariuszu głównego bohatera po macoszemu i ostatecznie pozbawia jego charakter ostatnich okruszków niuansu. Wypada to naturalnie zaraz po lekturze czwartego tomu Coś zabija dzieciaki, ale Aaron jest tu wciąż jedynie stołkiem, po którym złodupny Jace może wkroczyć w światła reflektorów. Chłopak zasługiwał na coś więcej.
Całkiem rozumiem i akceptuję z kolei angaż Chrisa Shehana na stanowisko ilustratora. Jego styl jest na tyle podobny do roboty Werthera Dell’Edery, że z początku nawet nie zauważyłem różnicy. Postacie są nieco mnie stylizowane, z bardziej realistycznymi proporcjami i rysami twarzy, co ostatecznie uważam za niewielki, ale wciąż minus. Artysta mocno nadrabia to swoim skillem w mazaniu czerni i dobór słów nie jest tutaj przypadkowy, bo więcej tu pozornie niedbałych pociągnięć niż konkretnych kształtów. Niektóre z samodzielnych ilustracji Shehana są genialne, totalnie wieszałbym je na ścianie, ale widać, że pod presją czasu do jego warsztatu wkrada się lekka niedbałość i sporo kadrów wygląda naprawdę biednie. Nie radzi sobie też z dynamiką ruchu tak dobrze jak Dell’Edera, ale była szansa, że w rekompensacie dostaniemy bardziej czytelny układ kadrów. Była, bo za „projekt i opracowanie” odpowiada tu właśnie rysownik głównej serii, co w dużym skrócie oznacza tylko powrót największej bolączki warstwy wizualnej tej serii. Nie zliczę momentów, w których nie miałem pojęcia, czy strony mam czytać jako podwójny spread, czy pojedynczo. Strasznie przeszkadza to w lekturze.
Pocieszę was jednak – następny tom będzie lepszy. Nie ma sensu udawać, nie chciało mi się czekać, więc dawno już przeczytałem ciąg dalszy (Coś zabija dzieciaki również) w oryginale. Niewiele komiksów motywuje mnie do takich działań, więc to pochwała. Czy to jednak oznacza, że warto mieć pierwszy tom Domu Slaughterów? Jeśli wciągnął was świat stworzony przez Tyniona i zamierzacie pociągnąć również tę historię dalej, a warto, to wręcz pozycja obowiązkowa. Jest to, co prawda, obowiązek nieco przykry, bo to zdecydowanie najsłabszy do tej pory wyrywek świata łowców podłóżkowych i leśnych niemilców, ale w każdym garncu miodu może trafić się łyżka dziegciu. Ja mam tylko apel do Tyniona, niech nie deleguje swoich dzieł innym scenarzystom, to rzadko kończy się dobrze.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Dom Slaughterów, tom 1: Znamię rzeźnika
Wydawnictwo: Non Stop Comics
Scenariusz: Tate Brombal, James Tynion IV
Rysunki: Chris Shehan, Werther Dell’Edera, Miquel Muerto
Tłumaczenie: Paweł Bulski
Typ: komiks
Gatunek: horror, young adult
Data premiery: 08.03.2023
Liczba stron: 144
ISBN: 978-83-8230-401-5