Gdy tylko Strażnicy Alana Moore’a zadebiutowali na rynku wydawniczym w latach 80., entuzjaści rysunkowych historii oniemieli z zaskoczenia. Spośród sztampowych i do bólu przekoloryzowanych opowiastek o nadludzkich istotach – przepełnionych heroiczną walką i tandetnymi tekstami – wyłoniło się dzieło, które na zawsze zmieniło oblicze sztuki komiksowej. I każdy wie, jakie to było dobre.
Wizja brytyjskiego scenarzysty sprawiła, że komiks przestał być odbierany jako element rozrywki dla dzieci i młodzieży, co też przyczyniło się do zniesienia „blokady” u pozostałych twórców. Pozwoliło to niektórym na wyzwolenie swych najmroczniejszych wizji czyhających w zakamarkach umysłu. Grant Morrison, Garth Ennis czy choćby Brian Azzarello to jedne z wielu dzieci moorowskiej rewolucji. Podobnie jak Neil Gaiman – pisarz, scenarzysta i producent filmowy w jednej osobie. Mało kto wie, że to właśnie ten twórca również dołożył swoją cegiełkę w Złotej Erze Komiksu.
Gaimanowska Czarna Orchidea nie była autorskim tworem angielskiego artysty. Postać odzianej w fioletowy strój bohaterki zadebiutowała na kartach komiksu w połowie lat 70. na łamach serii Adventure Comics. Niestety zarówno zarys, jak i geneza narodzin Czarnej Orchidei nie zostały rozwinięte i przez wiele lat wojowniczka spod znaku flory traktowana była po macoszemu. Dopóki sam Neil Gaiman nie zdecydował się tchnąć w nią odrobinę świeżości, przyprawiając jednocześnie charakterystyczną dla siebie dramaturgią i enigmatycznością.
Czarna Orchidea, której wznowione wydanie pojawiło się ostatnio w ofercie Egmontu, od samego początku zadziwia. Tytułowa bohaterka zostaje porwana przez swojego byłego męża i brutalnie zamordowana. Już pierwsze strony zdradzają kierunek, w jakim podąża Gaiman, który ustami zabójcy szydzi z protekcjonalnych rozwiązań stosowanych w dotychczas wydawanych komiksach czy kręconych filmach. Mowa oczywiście o długich monologach, jakie antagoniści kierują do swoich ofiar przed ich zabójstwem, co zawsze kończy się albo nagłym przybyciem wsparcia, albo wyzwoleniem się z więzów.
Śmierć u Gaimana to oczywiście początek czegoś nowego. Nie inaczej jest w Czarnej Orchidei. Unicestwiona protagonistka odradza się na nowo, stając się hybrydą człowieka i rośliny. I, jak to bywa podczas restartu, niewiele pamięta z poprzedniego życia. Dzięki pomocy genialnego biologa zaczyna kojarzyć fakty. Aby uzyskać odpowiedzi na nurtujące ją pytania, będzie musiała zagłębić się w psychikę więźniów szpitala Arkham oraz zanurzyć się w wilgotnych bagnach Luizjany.
Czarna Orchidea to nie kolejny komiks superbohaterski, w którym liczba onomatopei opisujących strzały z karabinu czy walki wręcz razi czytelnika. To subtelna historia o odkrywaniu siebie na nowo. Stanowi również pewnego rodzaju manifest przeciwko przemocy wobec kobiet.
Autor, poza tytułową superbohaterką, pozwolił sobie zaprosić do udziału w projekcie również inne postaci z Uniwersum DC. Batman, Lex Luthor czy Poison Ivy to tylko część z nich. Nie zabrakło też kilku znanych lokacji, których nazwy pozwoliłem sobie już zdradzić w niniejszej recenzji.
Na uwagę zasługuje nie tylko oryginalny i wciągający scenariusz. Słowa uznania kieruję również w stronę Dave’a McKeana. Z rysunkami tegoż pana miałem już styczność podczas lektury Azylu Arhkam, i podobnie jak tu, pozwolę je sobie określić jako małe dzieła sztuki. McKean czuje się jak ryba w wodzie, gdy ma możliwość eksperymentowania z kolorami. Kilka plansz stanowiących ekspresyjne zabawy z odcieniami zieleni i fioletu przy przedstawieniu tropikalnego lasu to najmocniejszy akcent graficzny Czarnej Orchidei. Zresztą wszystkie ilustracje są cudne, co podnosi renomę całego tomu.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Czarna Orchidea
Wydawnictwo: DC / Egmont
Scenariusz: Neil Gaiman
Rysunki: Dave McKean
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Gatunek: superhero
Liczba stron: 176
Data premiery: 23 marca 2021