Bokiem mi już wyłazi porównywanie każdego nowego komiksu do popkulturowych ikon przeszłości. Zawsze chciałem rozpatrywać dzieła jako pozycje samodzielne, omawiać po prostu co jest w nich fajnego, nie odwołując się co chwila do ewentualnych podobieństw, różnic i inspiracji. Nie wyszło, w dzisiejszych realiach takie podejście jest niemożliwe oraz, co ważniejsze, niewłaściwe. Wszystko wyrasta z jakiegoś korzenia, nie ma w tym nic złego, a nigdzie nie jest to tak wyraźne (prawie aż perfidne!) jak w całej serii Bloodshot. Zaczęło się od przerywanych statycznym sumem thrillerów akcji z lat 80. i 90., potem powędrowało w stronę Mad Maxa, by w czwartym tomie wylądować gdzieś pomiędzy Predatoremi Wyspą doktora Moreau. Szczyt jechania na schematach – niby umyślny, ale czy to cokolwiek usprawiedliwia?
Postapokaliptyczne, pustynne szaleństwo z ostatniego tomu okazało się fałszywą symulacją wsadzoną w głowę Bloodshota przez włodarzy nikczemnego projektu Duch. Po odkryciu szokującej prawdy bladolicy zabijaka wygrzebuje swoje naszpikowane nanitami cielsko z bunkra na tropikalnej wyspie. Nie dane jest mu jednak cieszyć się urokami natury, bo właściwie od razu wpada na czterech pancernych i psa(!), czyli swoich poprzedników z różnych okresów historii militarnych eksperymentów. Odkrywanie tajemnic przeszłości przerywa potężny przeciwnik, a walka z nim odkrywa bardziej pokręconą naturę wyspy i prawdę, na którą nawet zaprawiony w boju twardziel może nie być gotowy.
No i lądujemy z naszym podrabianym Wolverino-Punisherem w gęstym gąszczu zieleni, gdzie w towarzystwie innych bladolicych, wyrwanych między innymi z Wietnamu i Rosji, przyjdzie mierzyć mu się z wykoksaną, żywą bronią o smukłej sylwetce. Wypisz wymaluj Predator, nie licząc tej smukłej sylwetki. Ślady innych inspiracji wychodzą na światło dzienne praktycznie od razu i ostatecznie dostajemy mieszankę ganiania po krzakach, militarnej intrygi eksperymentalnej i Pamięci absolutnej. Szaleństwo totalne, ale konsekwentnie utrzymane w konwencji poprzednich albumów i napisane na tyle sprawnie, że bardziej cieszy, niż kłuje w szarą masę wtórnością i nudą. Nie jest sekretem, że pisanie częściowo narzuconych fabuł superhero wychodzi Jeffowi Lemire nieco słabiej – od Valianta musi dostawać jakąś dozę swobody, bo Bloodshota wciąż czyta się jak porządnego akcyjniaka i doskonałą interpretację tropesów miłych wszystkim miłośnikom popkultury.
Plusy tego scenariusza tego albumu łatwo podsumować. Jest całkiem płynna narracja, są dosyć ciekawe (choć znów typowe) zwroty akcji, prawie każda postać ma jakiś tam spójny charakter i jest pies, a pies jest zawsze wartością dodaną. W formie dodatku dostajemy też fajne, choć nieco kampowe, historie dodatkowe – najważniejsza z nich również wpisuje się w kanwę filmowej inspiracji, tym razem czerpiąc z klasycznego slashera i oferując mały, urzekający twist. Niestety główny minus jest nie mniej widoczny. Poza solidną dawką intensywnej nawalanki czwarty tom Bloodshota oferuje niewiele. Silenie się na głęboki dramatyzm spłynęło po mnie jak po kaczce, a typowej dla Lemire’a zabawy w psychologa nie ma tu już prawie wcale. Kozak z okładki prowadzi wewnętrzny monolog, z którego niewiele wynika i ma widzioły, tym razem służące głównie za nieco niepokojący comic relief. To nadal półka wyżej od większości trykotów, ale tego autora zdecydowanie stać na snucie bardziej angażujących i poruszających wątków.
Cieszy za to powrót ołówkowej szermierki Mico Suayana. Od czasu pierwszego tomu prawie już zapomniałem, jak doskonale ten mroczny, kreskowany realizm pasuje do radosnego kalkowania kina akcji. Inspiracje wróciły na bardziej klasyczny tor, więc i graficzny powrót ma sens. Nie zaskoczy was tu może jakaś powalająco odkrywcza zabawa medium, ale bardzo dobre rzemieślnictwo tym razem wystarczy, zwłaszcza z równie dopracowanymi barwami autorstwa niezastąpionego Davida Barona. W annualu dorzuconym na deser jest nieco bardziej różnorodnie, bo dostajemy zarówno totalną retro-pulpę i pastisz produkowanych taśmowo trykotów, jak i bardziej eksperymentalny rozdzialik wypełniony bezkonturową akwarelą Raya Fawkesa. Sympatyczna mieszanka typowa dla takich wydań, ale nie płakałbym po kątach, gdyby było w niej trochę więcej świeżości.
Nie znudziły mi się jeszcze jakimś cudem zabawy w przerysowane formy proponowane przez Valiant. Może to zasługa dosyć luźnego planu wydawniczego ich pozycji na naszym rynku, może to dzięki talentom scenarzystów – nie mam pojęcia. Nie da się bowiem ukryć, że Bloodshot w czwartym tomie, na szczęście i niestety, trzyma rozsądnie bawiący poziom. W tym braku wyższych ambicji konwencja maglowania ikonicznych, amerykańskich fabuł jest niewątpliwym elementem wyróżniającym. Wszystko zależy od odbiorcy i tego, co trzyma on najbliżej komory serca odpowiedzialnej za popkulturowe zamiłowania. Ja się trochę stęskniłem za testosteronem kapiącym na tropikalne liście i Wyspa Bloodshotów to pragnienie zaspokoiła. Starczy mi na następne pół roku.
Serdecznie dziękujemy wydawnictwu KBOOM za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Bloodshot Odrodzenie tom 4: Wyspa Bloodshotów
Wydawnictwo: Valiant Comics / Wydawnictwo KBOOM
Autorzy: Jeff Lemire, Mico Suayan, Kano, David Baron
Tłumaczenie: Adam Rzatkowski
Data premiery: 31.01.2019
Liczba stron: 188