Czwarty już tom sagi Goodkinda zaczyna się mocnym uderzeniem i, w przeciwieństwie do swego poprzednika, potrafi utrzymać ten wyższy poziom zainteresowania przez całą długość. Tym samym mogę potwierdzić, że autor – na szczęście dla sagi – powrócił do wysokiej formy. Jest w tym na tyle skuteczny, że znów się wciągnąłem w tę baśń i połknąłem ją w całości bez żalu i złych odruchów.
Tym pamiętnym wejściem jest próba zabójstwa Richarda przez Marlina. To czarodziej pozbawiony własnej woli, sterowany przez Jaganga. Próba okazuje się nieskuteczna, gdyż Carze (lojalna bez granic Poszukiwaczowi Mord-Sith) udaje się kontrolować moc magiczną niedoszłego zamachowca. Jednak w trakcie przesłuchania wymyka się on temu swoistemu nadzorowi, ginąc niedługo potem w trakcie ucieczki. Przedtem jednak ujawnia informacje o uwolnionej przez siebie zagładzie mającej zniszczyć świat znany przez naszych bohaterów.
Fabularnie dzieje się naprawdę dużo. Akcja brnie cały czas do przodu i autor praktycznie nie dawał mi czasu na oddech. Śledziłem losy kilku głównych postaci poznanych już wcześniej. Oprócz najważniejszego duo należą do nich Zedd i Ann, którzy szukają wytrwale proroka Nathana uwolnionego z dotychczasowej „smyczy”. Odkryłem też nowe treści dziennika Kolo, tłumaczonego wytrwale przez Berdine wraz z Richardem. W międzyczasie jedna z Sióstr Mroku rozsiewa wysoce zaraźliwą plagę nieoszczędzającą nikogo. Nie brakuje w tym wszystkim dramatów ludzkich i nie tylko. Goodkind ewidentnie odrobił lekcje i wrócił do odpowiedniego kreowania napięcia.
Bohaterowie poboczni tradycyjnie już podnoszą poziom całości powieści. Na pierwsze miejsce wysuwa się Drefan – przyrodni brat naszego Poszukiwacza Prawdy, będący przywódcą tajemniczej sekty wybitnie wyszkolonych uzdrowicieli. Przybywa z D’Hary i od razu udowadnia swą przydatność, lecząc Carę z poważnego urazu. Pojawia się także Nadine –pochodząca z Westlandu znajoma Richarda z jego dzieciństwa – która przybywa do Ayandril jako zielarka i „narzeczona” głównej postaci. Dowiedziałem się też wiele o czołowym antagoniście – Jagangu, przede wszystkim jakimi włada mocami i jakie są jego możliwości. Warta uwagi jest także Clarissa – kochanka zbiegłego proroka. Znów mogę powiedzieć, że nowych osobowości jest dużo i wiele z nich wnosi naprawdę mnóstwo dobrego do uniwersum.
Świeżym elementem świata przedstawionego jest tytułowa świątynia, ale nie chcę o niej opowiadać, gdyż pojawia się dopiero pod koniec tomu. Dość powiedzieć, że jest miejscem wyjątkowym na wiele sposobów i interesującym. Drugą nowością jest humanoidalna rasa Andolian niezdrowo wręcz zafascynowana z jakiegoś względu biżuterią i ogólnie elementami emitującymi blask, światło. Kochają także bycie posłańcami wiadomości i nadaje to ich życiu cel, wyższe znaczenie. To oryginalna rasa istot i szkoda, że to co przytoczyłem, to właściwie wszystko czego się o nich dowiadujemy. Zdecydowanie przydałoby się rozwinięcie ich wątku.
Stylowo znów dostałem to, do czego już zdążyłem się przyzwyczaić przez wszystkie tomy. W dalszym ciągu miałem do czynienia z bezpośrednim przedstawieniem wydarzeń, bez upiększania treści w jakiekolwiek środki stylistyczne. W dialogach też tego nie uświadczyłem. Autor znów powtarza co jakiś czas pewne kwestie, tym razem trafiło na miłość między dwójką protagonistów. Inna sprawa, że te zapewnienia są w jakimś stopniu uzasadnione tym razem, gdyż to płomienne uczucie zostaje wystawione na ciężką próbę.
Element zasługujący na oddzielny akapit to w przypadku Świątyni Wichrów epilog. Jest on niesamowicie dramatyczny i potrafił u mnie wywołać mocno ambiwalentne emocje. Brnąłem przez niego z wypiekami na twarzy i nie mogłem się doczekać, jak się to wszystko rozstrzygnie. Goodkind wspiął się tutaj na absolutne wyżyny swego pisarstwa i zbudował mocne zakończenie. Trudno o nim zapomnieć, jak już się do niego dotrze. I to wszystko bez jakiejś epickiej bitwy, tylko przy zgrabnym użyciu starych i dopiero co poznanych w tej odsłonie postaci. Jest w nim co prawda jeden dość niewiarygodny moment, który może być łatwo uznany za tak zwany „plot armor”, ale to zgrzyt nierzutujący mocno na całość zakończenia. Czyste mistrzostwo i obyśmy częściej doświadczali tak udanych końcówek w książkach.
Biorąc to wszystko pod uwagę, widać, że wróciliśmy do wyższego poziomu sagi, co napawa mnie optymizmem na kolejne tomy. Goodkind wykreował świetną historię z niesamowitym zakończeniem. Po raz kolejny zapełnił ją interesującymi postaciami pobocznymi i opisał to wszystko w swoim bezkompromisowym stylu pisania. Przy tych zaletach można przymknąć oko na wady, takie jak wspomniane irytujące „przypomnienia” czy też generalną sztampowość całości, wynikającą z przyjęcia przez autora koncepcji rozbudowanej baśni dla dorosłych, albo tę małą wpadkę fabularną pod koniec. Pozostaje mieć tylko nadzieję, iż ta passa się utrzyma.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł polski: Świątynia Wichrów
Tytuł oryginalny: Temple of the Winds
Wydawnictwo: Rebis
Autor: Terry Goodkind
Tłumaczenie: Lucyna Targosz
Gatunek: baśń, epic fantasy
Liczba stron: 712
ISBN: 978-83-7120-835-5