Mutanci Marvela nie mają farta. Od samego początku muszą zmagać się z ostracyzmem i nietolerancją otaczającego świata, który chętnie akceptuje supermoce, tylko jeśli ich geneza nie leży w ewolucji. Jakby tego było mało, w naszej nudnej, prawdziwej rzeczywistości po tyłku obrywa ich marka. Ze względu na konflikty licencyjne, filmowe oblicze X-Men nie miało do tej pory nic wspólnego z molochem MCU. Co za tym idzie z oczywistych przyczyn w komiksach również coraz mniej opłacało się promować historie z ich udziałem. Tym bardziej cieszy postawa Mucha Comics – wydawnictwo konsekwentnie podejmuje kolejne tytuły z homo superior, a w oczekiwaniu na zapowiedziane niedawno New X-Men postanowiłem wrócić do jednej z najważniejszych pozycji.
Sielanka w historiach drużyny utworzonej przez łysego telepatę jest niezwykle rzadkim gościem. Nie będę więc szczególnie odkrywczy, stwierdzając, że Astonishing X-Men rozpoczyna się w trudnym dla mutantów momencie – oni innych momentów nie mają. Colossus poświęcił się, by powstrzymać zabójczego wirusa. Jean Grey nie żyje, bo umieranie jest w sumie jej głównym zajęciem od lat. Profesor Xavier walnął ragequita, pozostawiając wychowanków pod dowództwem Cyclopa, który to koi ból po utracie ukochanej, dzieląc łoże ze zresocjalizowaną Emmą Frost i okładając się po ryjach z Loganem.
Instytut Xaviera ma oczywiście sporo problemów. Ciężko kształtować nowe pokolenia, ekhem, nadludzi, gdy z zewnątrz spluwa na nich zaskakująco żywotna nietolerancja, a wewnątrz zniechęcają personalne konflikty kadry nauczycielskiej. Scott postanawia zaradzić chociaż części z tych problemów, głównie poprzez dobry PR i heroiczną działalność w nowych wdziankach. Szybko okazuje się, że i z tym nie będzie łatwo – opinię publiczną porusza informacja o odkryciu leku na mutację. Odkryciu, które do fabuły wprowadzi S.H.I.E.L.D. wraz z nieco bardziej agresywną, siostrzaną agencją i paskudnego, zielonogębego gościa z innego wymiaru.
Na podsumowanie fabuły poświęciłem więcej miejsca niż zwykle z prostego powodu – w Astonishing X-Men dzieje się dużo i dużo działo się wcześniej, a kontekst jest dosyć istotny. Personalne animozje są siłą napędową całej historii, a z tego wynika pierwsza zaleta komiksu. Joss Whedon napisał mutantów na tyle dobrze, że pomimo starć i skrajnie różnych charakterów, (prawie) nikt nie jest tutaj bezpośrednio wkurzający. Większość najbardziej skrajnych zachowań jest zrozumiała, więc nawet Wolverine nie bije innych po gębach tylko i wyłącznie dlatego, że jest żywym wcieleniem włochatego stereotypu bomby testosteronowej. Już od pierwszych stron czuć ten sznyt, którym Whedon wypełnił dwie pierwsze części kinowych Avengersów – nawet najbardziej pozbawione sensu wątki prą do przodu dzięki bohaterom, a okazjonalny, bardzo ostrożnie wprowadzany humor zapobiega zbytniemu patosowi, który byłby żenujący przy tak bardzo trykociarskiej fabule. Ten album jest po prostu perfekcyjnie lekkostrawny, unikając jednocześnie nużącej miałkości.
Z drugiej strony pewnie już po samym opisie zauważyliście, że to dosyć porąbana, ale jednak wciąż bardzo typowa opowieść. W kanonie X-Men jest ważna, wychodzą trudne pytania o uprzedzenia, akceptację samego siebie i radzenie sobie ze stratą, więc jakiś tam cień ambicji jest. Niestety trudno zignorować fakt, że głównym złym jest tutaj przerośnięty, ubrany jak Shredder ork z innego wymiaru, który chce utrupić mutantów z powodu spoilera związanego z podróżami w czasie. Kosmiczny i międzywymiarowy Marvel jest zawsze bliski mojemu sercu, ale w mutancich perypetiach najczęściej zdawał mi się zupełnie zbędny i podobnie jest tym razem. Nie wiem, na ile jest to forsowane przez przyzwyczajenie odbiorców do tego, że X-Meni muszą sobie czasem coś pomordować (a walcząc o akceptację, nie powinni przecież tłuc ludzi), a na ile przeświadczenie autorów o niskim poziomie intelektualnym czytelnika. Może niektórym trzeba sprzedawać truizmy o ważnych zjawiskach społecznych przez filtr lekko bzdurnej fikcji, ale ja tego (przynajmniej w tym przypadku) za bardzo nie kupuję.
Tak samo ambiwalentne, choć nieco bardziej pozytywne, odczucia mam względem warstwy graficznej. Kreska Johna Cassadaya nieustannie huśta się gdzieś pomiędzy genialnymi, ilustracyjnymi kadrami o świetnej kompozycji i superbohaterską przeciętnością. Twarze bywają średnio atrakcyjne, a całość (zarówno pod względem zawartości kadrów, jak i ich układu) zwykle nie urzeka oryginalnością. Trudno jednak odmówić mu talentu do sprawnej, czytelnej narracji i do kreślenia żwawej dynamiki. Bywa nierówno, z ogólnym wrażeniem na plus, które potęgują bardzo dobre, choć niezbyt odważne kolory Laury Martin. To głównie im, zwłaszcza świetnie stosowanym czerwieniom, zawdzięczamy sceny naprawdę ikoniczne. Destrukcyjna moc optycznych promieni Cyklopa jeszcze nigdy nie była tak namacalna, czasem wręcz wylewa się ze stron, co pomaga czytelnikowi odczuć tak bardzo potrzebny szacunek do pozornie grzecznego nowego przywódcy X-Men.
Trudno mi powiedzieć, jak ostatecznie oceniam Astonishing X-Men. Teoretycznie dostrzegam wszystkie mankamenty tego tomu, ale rozumiem też jego kultowość i doceniam wagę tej konkretnej historii w ramach dziejów drużyny. Przeczytałem całość na jednym posiedzeniu, co przy komiksach zbiorczych rzadko mi się zdarza, a problemy zacząłem dostrzegać dopiero podczas późniejszej analizy. Może warto, dla własnej przyjemności, troszeczkę przymknąć oko na moje malkontenctwo i po prostu cieszyć się dobrze napisaną, troszeczkę tendencyjną i odklejoną od rzeczywistości opowieścią o mutantach. Jakby nie patrzeć takich, zwłaszcza na naszym rynku, nie było ostatnio zbyt wiele.
Serdecznie dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Astonishing X-Men tom 1
Wydawnictwo: Marvel Comics / Mucha Comics
Autorzy: Joss Whedon, John Cassaday, Laura Martin
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Typ: komiks
Data premiery: 19.09.2018
Liczba stron: 304