SIEĆ NERDHEIM:

Czasem każdy z nas chce stać się kimś innym. Recenzja gry Nobody Saves the World

Nobody Saves the World - Okładka gry ©Drinkbox Studios
Nobody Saves the World – Okładka gry ©Drinkbox Studios

Czy mieliście kiedyś tak, że słyszeliście o tytule dużo dobrego i potem zagraliście, ale nie spełnił waszych oczekiwań? Tego typu sytuacja zdarzała mi się zdecydowanie za często, ale bynajmniej nie w tym przypadku. Pochlebstwa docierały do mnie przez różne kanały, aż ostatecznie zakupiłem rzeczoną produkcję w promocji na Switcha. Pomimo że gra sama się broni, to jestem przekonany, że wybrana platforma miała znaczący wpływ na pozytywny odbiór. Co ciekawe, ten sam fakt przytoczę ponownie w kilku najbliższych tekstach.

Nobody Saves the World - Zrzut z gry ©Drinkbox Studios
Nobody Saves the World – Zrzut z gry ©Drinkbox Studios

No ale o co właściwie chodzi? Budzimy się jako nikt – biała pusta powłoka bez umiejętności, która potrafi wyprowadzić nędzny cios. Fabuła później wyjaśnia wspomniany fenomen i sprawia, że cała reszta ma sens. Dopóki to jednak nie nastanie, jesteśmy zdani na siebie w eksplorowaniu niebezpiecznego świata, ale nie w pełni bezbronni. Otóż dosłownie po chwili nabywamy umiejętności przemiany w inną postać, poczynając od szczura, przez magików, syreny, na smoku kończąc. Każda z form wnosi w nas nie tylko aspekt poruszania (ziemia, szybki bieg, pływanie, lot), ale także specjalne ataki oraz umiejętności pasywne. Co ciekawe, to oprócz prostego ataku wszystkie kolejne odblokowywane za rozwój poziomu postaci możemy komponować wraz z innymi przeobrażeniami i efektami, tworząc zabójcze konfiguracje. Zwiększenie poziomu następuje poprzez wykonywanie zadań dla danej formy. Tu mam lekki przytyk, bo o ile z początku są one intrygujące i pozwalają poznać ataki i możliwości, tak później są nudnym grindowaniem.

Nobody Saves the World - Zrzut z gry ©Drinkbox Studios
Nobody Saves the World – Zrzut z gry ©Drinkbox Studios

W trakcie eksploracji świata i walki z potworami na nasz postęp największy wpływ będzie miało pokonywanie wszelkiej maści lochów, które będziemy musieli ukończyć bez porażki, a na końcu będzie na nas czekał boss. Na szczęście przed ostatecznym pojedynkiem odblokowuje się teleport, więc jeśli polegniemy w końcowym starciu, to będziemy mogli podjąć ponowną próbę bez potrzeby powtarzania trasy.  Możemy wyróżnić dwa typy lokacji, w których przyjdzie nam się zmierzyć z wyzwaniem. Pierwszy typ, pomniejszy, oznaczony piktogramem wieży, gdzie można wykonywać zadania postaci. Drugi typ to lokacje sygnowane zamkiem, które będą miały wpływ na główną fabułę. Każdy z nich ma własne unikalne dodatkowe ograniczenia. Wskazują one na rodzaj przeciwników, na jakich się natkniemy, a także dodatkowe utrudnienia typu – brak przedmiotów leczących, wybuch po zniszczeniu wroga i tym podobne. Chciałbym się tutaj skupić na tym pierwszym aspekcie. Otóż w grze mamy kilka typów obrażeń: ostre, tępe, mroczne, jasne. To moje własne, nie najlepsze tłumaczenie, ale w grze ma sens. Dzięki rzeczonym wymogom wspomniane wcześniej tworzenie kombinacji nabiera dużo sensu i znaczenia dla rozgrywki. W trakcie poznawania świata natkniemy się także na gamę ciekawych dodatkowych wyzwań w postaci misji pobocznych typu wyzwania strzeleckie czy wyścig. Każdy z nich jest elementem dodatkowej linii fabularnej lokalnej gildii (rycerzy, magów, złodziei). Całość przedstawiona w ślicznej dwuwymiarowej grafice, pełnym ironii scenariuszu i całkiem przyjemnej, ale niezachwycającej ścieżce dźwiękowej. Przyznam, że 90% czasu grałem bez dźwięku, słuchając w tle podcastu.

Nobody Saves the World - Zrzut z gry ©Drinkbox Studios
Nobody Saves the World – Zrzut z gry ©Drinkbox Studios

To nie najbardziej złożona gra, w jaką grałem, ale w tej prostocie jest przyjemność. Zwłaszcza że z czasem i odblokowanymi elementami pewne wyzwania stawały się banalne, a inne stanowiły znaczące wyzwanie. W grze nie brakuje punktów zapisu, ale możliwość odpalenia Switcha na kilka minut, odkrycie fragmentu mapy i uśpienie na krótszą lub dłuższą chwilę konsoli, to był strzał w dziesiątkę. Niemniej na małym ekranie gra się trochę trudniej niż na telewizorze, ale różnica poziomów nie była tak duża, by miało to znaczenie. Ten efekt będzie bardziej widoczny w innym opisywanym w przyszłości tytule. Wydaje mi się, że to produkcja, w której każdy odnajdzie coś dla siebie i dostosuje pod swój styl grania, niemniej nie wiem, czy nie znajdą się osoby, które odbiją się od niej, zanim zdążą ją dobrze poznać. Mnie gra wciągnęła, mocniej niż się spodziewałem, głównie za sprawą na pierwszy rzut oka prostej logiki, która pozwalała na szybkie wskakiwanie na krótkie sesje. Zdecydowanie polecam każdemu, kto szuka rozrywki na wiele godzin, do której można wchodzić i z której można wychodzić praktycznie od ręki.

Everyone soon or late comes round Rome

Robert Browning

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Jurek Kiryczuk
Jurek Kiryczuk
Za dnia programista, w nocy maniak popkulturowy, który ogląda zdecydowanie za dużo seriali. Oprócz tego pochłania masowo komiksy, filmy oraz gry. Nie lubi dyskutować o muzyce, bo uważa, że każdy gatunek ma w sobie coś do zaoferowania, a sama muzyka powinna łączyć, a nie dzielić ludzi. Dusza humanisty zamknięta w ciele ścisłowca dostaje swoją chwilę, pisząc teksty na tym portalu. Oprócz popkultury i nowinek technologicznych lubi napić się dobrego piwa, a także zasłuchiwać się w podcastach.
Czy mieliście kiedyś tak, że słyszeliście o tytule dużo dobrego i potem zagraliście, ale nie spełnił waszych oczekiwań? Tego typu sytuacja zdarzała mi się zdecydowanie za często, ale bynajmniej nie w tym przypadku. Pochlebstwa docierały do mnie przez różne kanały, aż ostatecznie zakupiłem rzeczoną...Czasem każdy z nas chce stać się kimś innym. Recenzja gry Nobody Saves the World
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki