Założenia King of Seas są stosunkowo interesujące – oto piracki RPG dla pojedynczego gracza, w którym kierujemy statkiem bez schodzenia na suchy ląd. Pływamy od portu do portu po proceduralnie wygenerowanej mapie i wykonujemy zadania. Czy to mogło się udać? Absolutne, zdecydowane… to zależy.
Grę zaczynamy jako następca tronu – syn bądź córka tytułowego Króla. W wyniku spisku władca zostaje zamordowany, a my oskarżeni o dokonanie zamachu i skazani bez sądu. Cudem uratowani po zatopieniu naszego okrętu rozpoczynamy życie pirata, przy okazji starając się oczyścić swoje imię i ukarać faktycznych morderców naszego ojca.
Twórcy zdecydowali się na nieco bajkową, uproszczoną grafikę 3D, co jest rozwiązaniem bezpiecznym i udanym. Świat jest ładny, co uprzyjemnia spędzony w grze czas. Pewien problem mam z ręcznie rysowanymi postaciami i HUD-em, który w mojej opinii odstaje od całości. Karykaturalne, kolorowane kredkami postacie mają swój urok, ale subiektywnie patrząc, nie pasują do oprawy graficznej. Gdyby było więcej elementów ręcznie rysowanych, to pewnie byłabym zachwycona tym smaczkiem, lecz w przypadku kanciastej trójwymiarowej grafiki raczej widziałyby mi się gadające głowy zrobione w tym samym stylu. Gra jest nastawiona na pada i nie ma żadnego wsparcia dla myszy. Klawiaturą pływa się równie dobrze – jedyne, co może frustrować pecetowców, to obsługa menu, przez które trzeba się za każdym razem przeklikiwać.
Na początku gra się naprawdę miło. Odkrywanie świata, bitwy morskie, szukanie skarbów i wykonywanie zadań dostarcza rozrywki na kilka godzin. Niestety bardzo szybko okazuje się, że questy są do bólu powtarzalne. Przywieź X sztuk materiału, zatop wskazany cel, ewentualnie odeskortuj sojusznika. Czy to zadanie główne, czy poboczne, wygląda tak samo. Na szczęście zarabia się łatwo, a doświadczenie można zdobywać poprzez każdą, nawet najmniejszą aktywność, dlatego nie ma przymusu grindowania side-questów. Dzięki ci Posejdonie, bo można by było umrzeć z nudów. Wątek główny dostarcza kilku niespodziewanych atrakcji w postaci wymaganej ilości złota albo konkretnego poziomu, ale trudno takie zadania nazwać urozmaiceniem. Rozgrywkę uzupełniają zmienne warunki pogodowe (podczas sztormu zdecydowanie warto zawinąć do portu), system dnia i nocy, pojawiające się gdzieniegdzie macki Krakena i pozostawione miny morskie czy dość spektakularne wybuchy wulkanów. Zastosowano też mechanikę wiatru… na którą na początku gry złorzeczyłam najbardziej. Płynąc pod wiatr nie możemy rozwinąć dużej prędkości, co jest oczywiście jasne i logiczne, jednak kiedy mamy dotrzeć do celu zadania po drugiej stronie mapy i akurat trafimy na zły kierunek wiatru, to czołgamy się do celu z zabójczą prędkością czterech węzłów. No i jesteśmy łatwym celem dla imperialnej floty, jeśli ta się dodatkowo napatoczy po drodze.
Uciążliwy bywa system zapisu, gdyż wymaga odwiedzenia jakiegoś portu. Na początku nie mamy też mapy, jej fragmenty zdobywamy w porozrzucanych po świecie stacjach pogodowych. Dwa niepotrzebne utrudnienia, które sztucznie wydłużają rozgrywkę.
W założeniu istnieje jakiś system ekonomiczny, porty są nastawione na produkcję konkretnych surowców, skupując drożej te, których mają niedobór. Teoretycznie można więc pływać od portu do portu i bawić się w handel, w praktyce jednak, przynajmniej na średnich poziomach trudności, nie ma to najmniejszego sensu. Sprzedając wszystko jak leci, w ciągu sześciu godzin zarobiłam na fregatę, a więc najdroższy dostępny statek. Kupiłabym go szybciej, ale fabuła wymusiła na mnie wcześniej zakupienie mniejszej łajby.
W teorii żaglowców mamy do wyboru kilka, różnią się one nie tylko ładownością, ilością dział czy maksymalną prędkością, ale mają też przypisane umiejętności. Jeśli zdobędziemy jakiś czar dla brygi to nie użyjemy go w galeonie.
Mówię „w teorii”, gdyż w praktyce po wykupieniu fregaty nie czułam najmniejszej potrzeby, aby sprawdzić mniejsze okręty. Statek rozwijamy niczym postać w rasowych RPG – „ubieramy” go w nowe żagle, ulepszone kadłuby, kule armatnie, a także wybieramy czary voodoo dla członków załogi. Wszystkie elementy są przypisane do konkretnej jednostki i nie możemy ich przełożyć do nowej łajby, co dodatkowo zniechęca do wypróbowania każdego z dostępnych okrętów.
Nasz statek ma trzy wskaźniki zdrowia – żagle, kadłub i załogę. Załogę kompletujemy w tawernach lub ratując dryfujących rozbitków, a łajbę możemy naprawiać zarówno w portach, jak i na morzu dzięki zestawom naprawczym. Coś tutaj jednak nie do końca zagrało. Pozbawienie nas żagli czy załogi kompletnie na nic nie wpływa. Armaty nadal ktoś obsługuje, wciąż możemy się poruszać. Dopiero zniszczenie kadłuba posyła nas na dno.
Nie chciałabym, aby wydźwięk tej recenzji był jednoznacznie negatywny. Nie zrozumcie mnie źle – to nie jest zła gra. Zdarza mi się ją odpalić na pół godzinki, żeby sobie po prostu popływać, połowić ryby, czy zatopić kilka okrętów. To jest naprawdę przyjemna część rozgrywki. Gdyby King of Seas darował sobie fabularne elementy, albo ograniczył je do minimum, a w zamian dał więcej możliwości rozwoju okrętu (albo jeszcze lepiej – floty) i rzucał nam coraz bardziej skomplikowane wyzwania, mógłby stać się viralem pokroju Valheima czy Among Us. Świetnym pomysłem byłaby też sandboxowa rozgrywka dla kilku graczy. Niestety w obecnej formie King of Seas jest typowym średniakiem, który nie oferuje ani ciekawej fabuły, ani wciągającego gameplayu i po kilkunastu godzinach gry po prostu mnie wynudził.
SZCZEGÓŁY
Tytuł: King of Seas
Platformy: PC, PS4, XONE, Switch
Producent: 3DClouds
Wydawca: Team 17
Data Premiery: 25.05.2021
Recenzowany egzemplarz: PC