
Z nowym polskim kinem mam relację, delikatnie mówiąc, wyboistą. Ciężko mi w jego głównym nurcie znaleźć coś dla siebie. Dużo fabuł o niczym, opisujących wydumane problemy z wielkomiejskiej perspektywy. Za mało humoru i dystansu, który dodawałby lekkości. Często te same nazwiska – czy to w obsadach, czy w ekipie – popularne, a nie zawsze faktycznie utalentowane. Brakuje odmiany, wsłuchiwania się w autentyczne potrzeby widzów, prób wyjścia z niemalże betonowych kolein. Ogółem niewesoło. Nie pomaga fakt, że jako człowiek z dyplomem reżysera mam dodatkową, „insajderską” perspektywę oraz odczute na własnej skórze, jak ciężko jest przebić się komuś świeżemu. I nie dotyczy to tylko młodych. Stosunkowo niedawno zaszokowała mnie historia doświadczonej twórczyni dokumentów i wykładowczyni jednej z uznanych szkół filmowych, której drugi scenariusz fabularny odbijał się od drzwi producentów nie mniej niż u początkujących filmowców.
Ale czasami komuś się uda. Ktoś przepchnie autorski, wymykający się modnym schematom pomysł, przejdzie z nim pomiędzy wszystkimi czyhającymi na niego pułapkami i doprowadzi do jego realizacji. Tak było w przypadku pełnometrażowego debiutu Tomasza Gąssowskiego, filmu Wróbel. Pokazywanego nie tylko w typowych dla takich produkcji DKF-ach, kinach studyjnych czy innych Iluzjonach, ale również w dużych sieciach pokroju Cinema City.
Remigiusz Wróbel ma prawie czterdzieści lat, nadzwyczajną pamięć, posadkę listonosza, miejsce w amatorskiej drużynie piłkarskiej, garstkę znajomych i poukładane małe żyćko w równie niedużym miasteczku. Może trochę nudne, ale jemu taka rutyna zdaje się odpowiadać. Wszystko powoli się zmienia, kiedy do sąsiedniego domu wprowadzają się nowi, rozbuchani w swoich zachowaniach mieszkańcy. A do tego Remek dostaje wiadomość, że w pobliskim domu opieki jest jego dziadek, którego musi stamtąd zabrać do siebie. Byłoby dużo prościej, gdyby wspomniany krewny nie opuścił rodziny lata temu, kiedy tata Remigiusza był jeszcze dzieckiem… Nasz bohater zostanie zmuszony do wyjścia ze swojej wymoszczonej codziennymi rytuałami strefy komfortu, ale okaże się, że może wcale nie jest to takie złe, jak na początku sądzi.
Ktoś powie, że taka banalna opowieść. A ja mu odpowiem, że w tym właśnie tkwi siła Wróbla. Zresztą cały ten film można nazwać pochwałą zwyczajności. Nic tu nie jest wielkie, rozbuchane, teatralnie wręcz dramatyczne. Ani bohaterowie, ani ich przeżycia, ani fabularne zakręty. Co wcale nie ujmuje im istotności czy powagi. Ba, stwierdziłabym nawet, że taka forma przedstawienia wszystkiego podkręca obie te cechy. W końcu trudno jest nie przejmować się postaciami podobnymi do ludzi z krwi i kości, a ich problemy to rzeczy, z którymi lwia część widzów mogłaby się identyfikować. Nadwyrężone relacje rodzinne, potrzeba bliskości, zmiany życiowe, na które nie ma się wpływu i do których trzeba się jakoś dostosować. Takie poczucie, że oto dostajemy „historię z sąsiedztwa”, bardzo wyróżnia Wróbla na tle wielu mainstreamowych tytułów, często drążących sytuacje mocno abstrakcyjne dla zwyczajnego człowieka.

Jednak mimo takiego trzymania się prawdziwego życia film nie popada w ciężkie refleksje czy nadmiar melancholii. Humorem i ogólną pogodą ducha całej opowieści przypomina chociażby klasyczne produkcje czechosłowackie. Nawet sceny bardzo serio potrafią być przełamane tudzież podszyte jakimś subtelnie wprowadzonym żartem. A trzeba przyznać, że humor we Wróblu jest cięty i bardzo autentyczny. Choć trudno jest przytoczyć wiele z zabawnych momentów bez ich fabularnego kontekstu. Podobnie niełatwo znaleźć wśród świetnych dialogów typowe dla komedii „one-linery” do cytowania potem w codziennych rozmowach. Ale oczywiście w żadnym wypadku nie można tego uznać za wadę.
Na jednym ze spotkań z twórcą, Tomaszem Gąssowskim, w którym miałam wielką przyjemność uczestniczyć, ktoś stwierdził, że Wróbel jest także pochwałą poczciwości – i trudno mi się z tym nie zgodzić. Wszak mamy tu wypchnięcie na pierwszy plan bohatera, który żyje uczciwie, nikomu nie wadzi, nikomu nie nadeptuje na odcisk niesprowokowany. Nawet, jakby chciał zachowywać się źle, toby na dłuższą metę nie potrafił. Oczywiście to nie znaczy, że jest w jakikolwiek sposób wyidealizowany. Bywa pasywno-agresywny, skory do pochopnych ocen i uparty w swoim trzymaniu się utartych ścieżek, ale mimo wszystko miło byłoby mieć takiego kolegę na czarną godzinę. Postawa Remka w świecie przedstawionym nie jawi się jako dramatyczne zacofanie czy (brzydko mówiąc) frajerstwo bez godności. Czasem w zderzeniu z rzeczywistością musi on zrewidować pewne jej detale, jednak fundamenty pozostają nienaruszone. W zasadzie to ci, którzy zupełnie niepotrzebnie patrzą na protagonistę z góry, najczęściej głupio na tym wychodzą.
Godny uznania jest również sposób, w jaki pan Gąssowski odmalowuje atmosferę małego miasta. Prowincję pokazuje się obecnie w polskim kinie raczej negatywnie – albo szydząc z jej rzekomego zacofania, albo przedstawiając je jako coś mrocznego i złowieszczego. Miasteczka, w których toczy się akcja Wróbla, na pewno nie są idealne, ale poprzez swój spokój oraz atmosferę czarują swoistym urokiem. Twórca ma do nich zdecydowanie czuły stosunek, dostrzegając ich zalety i uznając istnienie wad. Z powodu takiej, a nie innej perspektywy, w sumie trudno w przedstawionej tu fikcyjnej społeczności o postać ewidentnie złą. Nawet te, o których wiemy, że zrobiły kiedyś coś niezbyt fajnego albo dokonują tego na naszych oczach, nie noszą cech filmowych czarnych charakterów. Są po prostu ludźmi. Słabymi, w jakiś sposób ułomnymi ludźmi.

Choć – jak już wspomniałam – zalążek fabuły Wróbla może wydawać się nieskomplikowany, jego rozwinięcie oraz ogólna realizacja filmu wcale takie nie są. Całość szybko daje się poznać jako rzecz przemyślana oraz starannie dopracowana na wielu płaszczyznach. Hołdująca mocno zasadzie „show, don’t tell”, którą uważam za złotą regułę. Ta historia opowiadana jest nie tylko dialogami czy działaniami, ale też różnymi, mniej lub bardziej wyeksponowanymi detalami. Szczoteczkami do zębów w łazience, rzuconym ukradkiem półsłówkiem, wymownym spojrzeniem, brakiem czegoś, co jeszcze chwilę wcześniej gdzieś stało. A nawet niedopowiedzeniami, zostawiającymi nam w pewnych kwestiach otwartą drogę do własnych interpretacji. Wróbel był bodaj moim pierwszym filmem, który obejrzałam podczas jego premierowej rundy po kinach więcej niż raz – i wiele ciekawych detali dostrzegłam dopiero przy drugim seansie. Nie jakichś pierdółek dla sztuki, a elementów, które mogły nieco zmienić interpretację pewnych ekranowych wydarzeń.
Wróbel jest pełen realizacyjnego dobra, ale moją uwagę szczególnie zwróciły zdjęcia Wojciecha Staronia. Podobne do fabuły: nieprzesadzone, nienachalne, ale zarazem wyraźnie przemyślane. Oczywiście za wyjątkiem paru dość charakterystycznych „ptasich” wstawek, które powstały trochę przez przypadek, bo też takie się tu znalazły – ale wskazanie ich bez wcześniejszej wiedzy na przykład z wywiadów czy spotkań autorskich jest niemożliwe. Tak dobrze wpasowano je w całość! A sam fakt ich sprawnego uchwycenia również jest dowodem na talent i wysoką jakość warsztatu pracy ekipy operatorskiej.
Zapewne Wróbel jest tak wyjątkowy, bo jego twórca to niebanalna postać. Reżyser, scenarzysta, kompozytor i trener piłkarski z papierami. Jego zainteresowania wyraźnie widać w ciekawie zarysowanych sportowych oraz muzycznych wątkach filmu, bez których fabuła byłaby zdecydowanie mniej świeża. Ponadto Gąssowski to wieloletni współpracownik Andrzeja Jakimowskiego, autor muzyki do jego Zmruż oczy, Sztuczek oraz Pewnego razu w listopadzie, jak również drugi reżyser przy ostatnim z wymienionych tytułów. Nie sposób więc uciec od porównywania twórczości obu panów. Zresztą czy miałoby to sens, skoro Jakimowski też jest na swój sposób kinematograficznym outsiderem, z wyrozumiałością zaglądającym do codzienności?
Bardzo nietypowa obsada również serwuje nam mocny powiew świeżości. W niektórych rolach, głównie tych trudniejszych, zobaczymy aktorów po szkołach. Chociażby prawie nierozpoznawalnego Krzysztofa Stroińskiego, wybitnie kreującego dziadka. Piotra Roguckiego jako sympatycznego miejscowego gangusa Pedra, najbliższego przyjaciela Remka. Julię Chętnicką, bezpretensjonalną sąsiadkę Marzenkę. Albo Agnieszkę Matysiak, przepysznie grającą trochę szorstką, ale mądrą zakonnicę. Jednak zaskakującą większość stanowią tu aktorzy niezawodowi. Nie, nie nazwę ich amatorami. Byłoby to obraźliwe wobec ślicznych efektów ich pracy, nie gorszych niż u kolegów z „papierami”. Wielu z odtwórców ról dalszoplanowych to przedstawiciele innych profesji. Ktoś mógłby powiedzieć, że kompilowanie obsady w ten sposób jest szaleństwem. No okej, ale jakim przyjemnym! Szef drużyny, w której gra Remek, to dziennikarz sportowy Stefan Szczepłek. Komendant miejscowej policji – scenograf Janusz Mazurczak. Kabareciarz Wojciech Fiedorczuk jest szemranym handlarzem współpracującym z Pedrem. Sympatyczny pan profesor ma twarz malarza Iwa Zaniewskiego. Koledzy autora po muzycznym fachu, Maciej Zieliński i Krzysztof Herdzin, otrzymali soczyste epizody – kolejno kierowcy karawanu oraz lekarza. A do tego piłkarz Radosław Majewski w roli… piłkarza oraz dziennikarz i satyryk Michał Ogórek jako przypadkowy przechodzień Michał Ogórek.

Trudno jednak ukryć, że w tym barwnym gronie najmocniej błyszczy Jacek Borusiński, ekranowy Remigiusz. Nie da się zaprzeczyć, że jestem wielką fanką talentu tego pana od dobrych kilkunastu lat. Głównie za sprawą rzeczy robionych z grupą Mumio, ale również przez jego reżyserski debiut, Hi Way – pierwszy polski film, który pokazał mi, że można, ba! wręcz należy bawić się konwencjami. Reżyserzy rzadko oferują mu role inne niż komediowe, chyba przez zapatrzenie na zabawną działalność estradową. I chociaż również sprawdza się w nich doskonale (jak w dość niedocenionym To nie tak, jak myślisz, kotku), zawsze czuło się, że ma potencjał na coś o wiele większego. Coś takiego, jak Wróbel. Postać Remka napisana została specjalnie dla pana Borusińskiego, ale sądzę, że nawet bez tego poradziłby sobie z nią koncertowo. Gra w sposób dopasowany do konwencji i fabuły – subtelny, stonowany, bez niepotrzebnych fajerwerków, ale umiejętnie uderzający w czułe struny, kiedy potrzeba. Acz chyba najbardziej zachwyciła mnie jego mimika. Niby skromna, jak cała reszta we Wróblu. Czasami jednak, zwłaszcza w najpoważniejszych scenach, delikatna zmiana wyrazu twarzy wystarczyła, by Borusiński momentalnie stał się innym człowiekiem. Zdecydowanie dalekim od którejkolwiek z tych wesoło przegiętych postaci ze spektakli Mumio. Toteż nagroda za najlepszą główną rolę męską na ostatnim Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni była totalnie, absolutnie zasłużona. Choć zarazem zaskakująca, biorąc pod uwagę realia branży. Ale takie niespodzianki mogłabym dostawać nawet codziennie.
W zalewie kina, które pragnie głównie coś udowodnić i złapać widza brutalnie za twarz, miło jest spotkać obraz przyjemnie głaszczący go po buzi. Jak to ktoś w pewnym DKF-ie ładnie powiedział: film, który nie rozdziera szat, nie umiera za żadne idee, tylko pokazuje po prostu, że życie jest. Szkoda wielka, że póki co Wróbel nie został bardziej doceniony pod kątem nagród, chociażby we wspomnianej już Gdyni, ale chyba nikt, kto realistycznie podchodzi do sprawy, nie łudził się, że ten nienachalny, pozbawiony wymachiwania ideologicznymi flagami późny debiut przebije się przez branżowy beton i chyba z góry ustawiony główny wynik. Choć z drugiej strony może fakt nagrodzenia w jednej z ważniejszych kategorii aktora niezawodowego bardziej niż ludzi z ugruntowaną pozycją jest jedną z tych słynnych pierwszych jaskółek zwiastujących wiosnę? Chciałabym w to wierzyć. Naprawdę.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Wróbel
Producent: Next Film, Abstraction Plan
Reżyser: Tomasz Gąssowski
Scenarzysta: Tomasz Gąssowski
Platforma: –
Gatunek/typ: obyczajowy, komedia / film
Data premiery: 23 sierpnia 2024 (świat)
Obsada: Jacek Borusiński, Krzysztof Stroiński, Julia Chętnicka, Agnieszka Matysiak, Piotr Rogucki i inni.