Jeszcze kilka miesięcy temu co poniektórzy uważali, że za sprawą Batman v Superman: Świtu sprawiedliwości Warner Bros. nawiąże godną rywalizację z Disneyem i jego Marvel Cinematic Universe, a 2016 rok będzie pojedynkiem znakomitych widowisk zrealizowanych na podstawie komiksów dwóch konkurencyjnych wydawnictw. Wiemy już, że Warner Bros. zaliczyło falstart, a jego jedyną nadzieją na konkurowanie z MCU pozostaje Legion Samobójców, Disney zaś za sprawą Kapitana Ameryki: Wojny bohaterów tylko ugruntował swoją pozycję.
Jak zapewne większość wie, film jest częściowo oparty na komiksie Wojna domowa, a częściowo kontynuuje wątki z poprzednich filmów. Avengers pod wodzą Kapitana Ameryki zaliczają kolejną akcję, podczas której giną niewinni ludzie. Chociaż w filmach o superbohaterach z reguły nikt nie zaprząta sobie głowy tym, ile osób postronnych zginęło podczas efektownych rozwałek, tutaj rządy stu siedemnastu krajów mają już dość radosnych hasanek Avengers i – wspierane przez targanego wyrzutami sumienia Tony’ego Starka – postanawiają ratyfikować tzw. porozumienie z Sokowii, na mocy którego Avengers mają znaleźć się pod pełną kontrolą Organizacji Narodów Zjednoczonych. Podczas gdy niektórzy członkowie grupy popierają ustawę, inni mają wątpliwości albo sprzeciwiają się jej, co prowadzi do konfliktu interesów i grozi rozpadem wesołej gromadki. W międzyczasie policja większości krajów świata zaczyna ścigać Zimowego Żołnierza za akt terroryzmu, którego się dopuścił. Rogers, wierząc w niewinność starego przyjaciela, postanawia go odszukać i pomóc mu wykaraskać się z kłopotów.
Nieco ponad miesiąc temu, recenzując Batman v Superman: Świt sprawiedliwości, narzekałem na przeładowanie filmu postaciami. Podobnie sprawa ma się w przypadku najnowszego Kapitana Ameryki, chociaż w tym filmie takie podejście ma zdecydowanie więcej sensu i jest lepiej ugruntowane fabularnie. Przedstawiono nie tylko większość superbohaterów z poprzednich filmów, ale też nowych. Co prawda nie są oni wprowadzeni tak z czapy jak w filmie Snydera, bo podwaliny pod solowy film o Czarnej Panterze położono już w Czasie Ultrona, na chwilę przenosząc akcję do Wakandy, a Spider-Mana zna przecież każdy. Obu tym postaciom poświęcono kilka minut, chociaż nie sądzę, że film by ucierpiał, gdyby jednak zdecydowano się ich nie wprowadzać, a zamiast nich dołożyć znanych już Hulka i Thora.
Tytułowa wojna domowa jest taka sobie – co prawda bohaterami nie kierują tak idiotyczne pobudki jak w Batman v Superman, a ich spór jest wyraźniejszy i ma zdecydowanie solidniejsze podłoże, ale i tak może pozostawić niedosyt. Opiera się on głównie na konflikcie interesów i dialogach, zaś samej walki pomiędzy bohaterami – której zapewne oczekiwało wielu widzów – jest stosunkowo niewiele, bo fabuła podzielona jest pomiędzy waśń superbohaterów a próby ratowania Bucky’ego. Przez to samemu konfliktowi brakuje dramatyzmu i przez cały czas nie można pozbyć się wrażenia, że nikt w tym wszystkim nie zginie, a koniec końców obie strony poklepią się po plecach i na powrót będą przyjaciółmi. Wątków jest tutaj zbyt dużo, przez co niektóre bardzo tracą, bo zostają potraktowane po macoszemu. [spoiler]Ot, chociażby problemy Tony’ego w związku z Pepper, które zostają zasugerowane albo wzmiankowane dwa razy, a potem wątek się urywa, bo miał służyć tylko jednemu dialogowi. Szczytem tandety jest śmierć Peggy Carter, o której Steve dowiaduje się poprzez SMS, a następnie otrzymujemy krótką scenę pogrzebu wprowadzoną po to, żeby Sharon mogła wygłosić przemowę, która utwierdzi Kapitana w przekonaniu o niepodpisywaniu protokołu z Sokowii.[/spoiler] Mało to chlubny sposób na pożegnanie postaci mającej, bądź co bądź, swoich fanów – wepchnąć jej śmierć jako zapychacz, w natłoku innych wątków. Na tym wszystkim traci też trochę grany przez Daniela Brühla czarny charakter, który zły co prawda nie jest, ale nie wykorzystano w pełni jego potencjału. Co prawda scenarzystom udało się napisać skrypt, który ma ręce i nogi, ale osobiście uważam, że gdyby wątek Bucky’ego i innych bliskich Steve’a zostawić na trzeciego Kapitana Amerykę, a wojnę domową na trzecią część Avengers, wszystkie nagromadzone w Wojnie bohaterów wątki tylko by na tym zyskały, bo mogłyby zostać znacznie lepiej przedstawione i pozwoliłoby to na zwiększenie dramatyzmu.
Niczego nie można jednak zarzucić stronie technicznej. Mamy do czynienia ze świetnie zrealizowanym hollywoodzkim widowiskiem, w którym wszystko jest tak, jak być powinno. Efekty specjalne robią wrażenie, sceny akcji są dynamiczne, świetnie wyreżyserowane i mają znakomitą choreografię, muzyka Henry’ego Jackmana po raz kolejny znakomicie uzupełnia całość, a aktorzy świetnie wcielają się w swoje postaci, pomiędzy którymi czuć chemię. Świetnym pomysłem było odzianie Scarlet Witch w kusą miniówkę i operowanie kamerą tak, żeby przy każdej możliwej okazji pokazywać apetyczne nogi Elizabeth Olsen. Swoje robi również świetnie zrealizowany polski dubbing, w którym przyczepić można by się co najwyżej słabo brzmiących dziennikarzy. Ponieważ jestem niekompatybilny z technologią 3D, od której bolą mnie głowa i oczy, oglądałem normalną wersję, tym niemniej zaprzyjaźnieni widzowie seansów trójwymiarowych donoszą, że szybki montaż i żółte napisy (w wersji 2D są białe) niespecjalnie sprzyjają odbiorowi filmu w takiej wersji.
Kiedy przed seansem pobieżnie przeglądałem opinie na temat filmu, dominowały twierdzenia, że jest znakomity. Osobiście nie posunąłbym się do takiego stwierdzenia, bo jak dla mnie jest „tylko” bardzo dobry, a za najlepszą odsłonę MCU nadal uważam Zimowego Żołnierza. Może to jednak wynikać z faktu, że poprzednia odsłona Kapitana była wielkim przeskokiem jakościowym. Z kolorowych „bajeczek” w stylu Avengers i Iron Manów zamieniła się w rasowy thriller polityczny godny Wszystkich ludzi prezydenta, w którym na dokładkę świetnie wymieszano ze sobą akcję, dramat i elementy science-fiction. Idąc na Wojnę bohaterów byłem już nastawiony na taką jakość, więc chyba właśnie dlatego nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia. Tym niemniej, mimo zbędnego natłoku wątków i postaci, jest to produkcja solidna, świetnie zrealizowana, rozwiązująca niektóre wątki, a wprowadzająca następne. Dla miłośników Kapitana Ameryki i filmowego uniwersum Marvela – bez zaskoczenia – produkcja obowiązkowa.
P.S. Chociaż wielu dziennikarzy i widzów pieje z zachwytu nad Tomem Hollandem, dla mnie najlepszym Spider-Manem pozostaje Andrew Garfield. O!
Ocena: 8/10
Plusy
+ akcja
+ oprawa wizualna
+ muzyka
+ postaci
+ dubbing
Minusy
– ciut za dużo postaci
– oba główne wątki fabularne trochę tracą przez wsadzenie ich do jednego filmu
Autor: Pottero