Możemy sobie gadać w kółko o tym, że nie należy oceniać książki po okładce, a ludzie i tak zawsze będą głównie wzrokowcami. Porządna oprawa wizualna przyciąga oko i zachęca do wydania ciężko zarobionej kapuchy, a wartość wnętrza objawia nam się dopiero później. Czasem się człowiek zawiedzie, czasem zachwyci, ale przynajmniej tomik ładnie na półce wygląda. W wydawnictwie Vesper ktoś wyraźnie zdaje sobie z tego sprawę i ma wyczucie naprawdę fajnej oprawy wizualnej, ale ostatecznie nasze oceny opierają się na fabularnych bebechach, nie na ładnej buźce. Inaczej sprawa wygląda w przypadku artbooków – jak na zimno ocenić coś, co prezentuje się fenomenalnie i to właśnie ta prezencja jest głównym daniem?
Od strony treści, bo i o niej wspomnieć trzeba, Zew Cthulhu to po prostu ekstremalnie napakowane ilustracjami wydanie tytułowego opowiadania H.P. Lovecrafta. Jeśli proza zgorzkniałego anglofila nie jest wam obca, to raczej nie czeka was tutaj żadne zaskoczenie. Jak to się potem już pisarzowi przyjęło na dobre, śledzimy losy badacza, który zaintrygowany dziwną płaskorzeźbą zaczyna gmerać w historii, podaniach i tajemnicach o perwersyjnych kultach. Na przestrzeni trzech krótkich aktów zagłębia się w realia ponurej mackowatej grozy i ostatecznie traci zmysły na skutek mało przyjemnego spotkania z tytułową ikoną popkultury. Od tego się mniej więcej zaczęło całe szaleństwo z mitologią niewyobrażalnych potęg, więc nie można zaprzeczyć, że to konkretne opowiadanie jest istotne.
Jasne, spisany słowo po słowie Zew Cthulhu zapełniłby najwyżej kilka stron i właśnie dlatego idealnie nadawał się do takiej formy adaptacji. Zdecydowaną większość imponującego rozmiarem albumu wypełniają majestatyczne, zachwycająco dopracowane ilustracje Françoisa Barangera. Francuski artysta jest prawdziwym czarodziejem sztuki koncepcyjnej, a jego przytłaczające, fantazyjne pejzaże przysłużyły się do powstania wielu gier i filmów. Oprócz pomysłowych, rozsądnie nieskomplikowanych projektów postaci, gość najlepiej czuje się, prezentując obiekty ogromne, wręcz monolityczne, zwykle ukryte za smugami cząsteczkowej mgły. Posługując się głównie technikami komputerowymi, tworzy wielkoformatowe plansze działające na wyobraźnię kompozycją całokształtu i urzekającą grą świateł i cieni. Ciekawe szczegóły oczywiście też się pojawiają, ale ich zauważenie jest tylko wisienką na torcie estetycznego zachwytu.
Miłośnicy bardziej tradycyjnego podejścia do ilustracji mogą się trochę zawieść. Pracę Barangera na kilometr czuć nowoczesną cyfrowością i przyznam, że sam miałem z tym malutki problem. Po fali pierwszych zachwytów przyszła refleksja – czy jest sens tak się jarać grafikami, które niewiele się różnią stylistycznie od setek prac zalewających takie serwisy jak DeviantArt? Ano jest, bo ten konkretny dewiant to perfekcjonista o konkretnej wizji i rzemieślnik wyraźnie zachwycony możliwością zrealizowania tego konkretnego projektu. Dzięki temu dostajemy dzieło o spójnym klimacie, dopracowane do ostatniej kreski – takie, które niejednokrotnie będziecie zdejmować z półki, aby pochwalić się znajomym, na co przepuszczacie kasę. Artyście udało się bez sięgania po przesadne eksperymenty nakreślić takiego Cthulhu, jaki śnił mi się po nocach, gdy jako nastolatek pierwszy raz zarwałem noc z tomem opowiadań Samotnika z Providence.
Swoje robi też format tego wydania, o którym już wspomniałem wcześniej. Może i trudno się operuje cudeńkiem mierzącym 262 × 350 mm w twardej oprawie, ale w sumie nie narzekałbym, gdyby było nawet większe. Pod porządną ochronną obwolutą kryje się przepiękna okładka, dodatkowo ozdobiona błyszczącym liternictwem, a i wnętrze wypełniają niemniej satysfakcjonujące widoki – wszystko na grubym, kredowym papierze. Biorąc pod uwagę, że wydanie bazowo kosztuje sześć dych (a i dorwanie promocji nie jest wielkim wyzwaniem), to naprawdę głupio by było nie rozważyć dodania tego tytułu do swojej kolekcji. Trochę boli mnie brak jakichś drobniejszych materiałów dodatkowych, takich wstępnych szkiców nietworzących całych ilustracji, ale to tylko moja osobista preferencja, na której niezaspokojenie niezmiennie narzekam w recenzjach komiksów. Przydałoby się po prostu coś zza kulis, bo jestem bardzo ciekaw procesu twórczego Barangera.
Po otworzeniu przesyłki z Zewem Cthulhu dostałem wypieków i ta ekscytacja nie minęła mi do tej pory. Jak widać, bardzo starałem się do czegoś przyczepić, ale ten konkretny artbook zatłukł resztki mojego obiektywizmu obłędną formą i zawartością. Stworzenie wizualnej adaptacji prozy Lovecrafta bywa bardzo trudne, a François Baranger poradził sobie doskonale, bez zbędnych kombinacji. Nawet jeśli to konkretne opowiadanie nie sięgało jeszcze tak obficie po setki niewyobrażalnych przymiotników, to autor pokazał swój potencjał. Wierzę, że z mniej foremnymi przedwiecznymi poradziłby sobie równie dobrze i może niedługo będę miał okazję się o tym przekonać – niedawno stworzył podobną adaptację W górach szaleństwa. Vesper, musicie!
Serdecznie dziękujemy wydawnictwu Vesper za udostepnienie egzemplarza do recenzji.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Zew Cthulhu
Wydawnictwo: Vesper
Autorzy: François Baranger, H.P. Lovecraft
Typ: artbook
Data premiery: 15.05.2019
Liczba stron: 64