Dziesięć cudownych tygodni z Grą o Tron dawno za nami. Kiedy już ochłonęłam trochę po euforii związanej z finałem, mogę trochę bardziej rzeczowo i obiektywnie podejść do podsumowania całego sezonu.
Zacznijmy od rzeczy, które w „Grze…” nie grały: pojawiło się parę wątków i postaci, które miały potencjał, a nie został on w pełni wykorzystany. Dobrym tego przykładem jest Euron Greyjoy. Nie posunę się tak daleko, żeby powiedzieć, że wątek, w którym uczestniczył był całkiem bezsensowny i liczę na jego bardziej atrakcyjną kontynuację w następnym sezonie, ale sama jego postać wypadła co najmniej… licho. Na pewno w porównaniu do książkowego pierwowzoru wuja Theona. Euron został przedstawiony jako cham bez piątej klepki, który chce zbudować flotę na wyspie bez drzew i oczarować nią Matkę Smoków. Nic więcej.
Chociaż tegoroczne Żelazne Wyspy wypadły lepiej od Dorne z sezonu piątego, to wciąż żałuję, że wątek ten był przez twórców traktowany po macoszemu. Spokojnie mogliśmy więcej czasu spędzić z postaciami z tej części Westeros, zagłębiając się w intrygi rodziny Greyjoyów, niż na nic nie znaczących debatach Małej Rady w Królewskiej Przystani.
Drugim minusem tego sezonu był w mojej opinii wątek i sama postać Daenerys – tak, tej wielkiej, wspaniałej Matki Smoków, która moją sympatię straciła jeszcze w sezonie czwartym. Okazało się, że pojmanie Dany przez hordę Dothraków było zwykłym wypełniaczem czasu, że oto powraca do Meereen ze smokiem i z armią, pali i morduje przeciwników, a wszystko to bez mrugnięcia okiem, w niesplamionej sadzą sukience, wykrzykując od czasu do czasu: „Jestem Daenerys zrodzona z burzy…”. Nudne się to robi i niepotrzebne. Bo jak tu jej jeszcze kibicować, kiedy z góry wiemy, że wszystko potoczy się po jej myśli? Sama Daenerys na drodze między sezonem drugim a szóstym zgubiła wszystkie cechy, które mogłyby mnie jakoś do niej przekonać i wzbudzić sympatię… Nie mówię, że najlepszy bohater to taki, którego da się określić tylko przymiotnikami „dobry” i „szlachetny”, ale Dany zamieniła się w postać z przemów i przechwałek, a nie krwi i kości. Muszę jeszcze dodać, że nie bardzo podobają mi się kostiumy, w jakie jest ubierana – przypominają stroje z przygód Xeny: Wojowniczej Księżniczki czy innych tego typu seriali z lat 90tych.
Jest wprawdzie dla niej nadzieja. Już wcześniej wypowiedzi niektórych postaci wskazywały na to, że Matka Smoków coraz bardziej zaczyna przypominać swojego ojca – Aerysa Szalonego. Ale czy David Benioff i Dan Weiss zamienią ją w antagonistkę kolejnego sezonu? Co Wy o tym myślicie?
Nieciekawie ma się też sprawa z Tyrionem. Miałam wrażenie, że akcja tego sezonu rozgrywa się bez niego, albo przynajmniej chciałabym, aby tak było. Lepiej żeby Tyrion w ogóle nie pojawiał się na ekranie, niż żeby w jego usta twórcy wkładali takie bezbarwne, nieśmieszne kwestie. Nie mam pojęcia co się stało, ale sceny z jego udziałem znacząco straciły na wartości, zwłaszcza pod względem dialogów.
Jednym ze słabszych momentów była ucieczka Aryi przed zabójczynią z domu Czerni i Bieli po tym, jak jej brzuch był wielokrotnie podziurawiony. Renly Baratheon i żona Roba Starka mogą potwierdzić, że od takich ran ginie się od razu, przynajmniej zawsze tak było w uniwersum Gry o Tron – świecie fantastycznym, ale równocześnie zbudowanym na podstawie zwykłej, logicznej rzeczywistości. A tym razem? Trochę zapachniało Jamesem Bondem.
Ale nieważne jak się zaczyna, ważne jak się kończy, prawda? A końcówka sezonu była bardzo dobra. Bitwa bękartów, odkrycie prawdziwego pochodzenia Jona, zemsta Aryi za Krwawe Gody, spalenie Królewskiej Przystani czy koronacja Cersei: te wszystkie sceny na długo pozostaną w pamięci widzów, takimi scenami zmienia się oblicze telewizji, sprawiając, że niewiele ją dzieli od prawdziwego kina.
Niemal każdy odcinek, mniej lub bardziej obfity w ciekawe sceny, przynajmniej wyglądał dobrze – zdjęcia są robione po mistrzowsku, niezmiennie od początku produkcji serialu. Podobnie rzecz ma się z kostiumami, przynajmniej u większości bohaterów, oraz muzyką.
Twórcy stosowali CGI oszczędnie, ale kiedy się pojawiało, było całkiem przekonujące: jak w przypadku smoków czy wybuchu w Przystani. Ponadto, co się ceni, efekty komputerowe nigdy nie były „nachalne”, często zakamuflowane tak, że nie można ich wychwycić na pierwszy rzut oka, jak w przypadku niektórych elementów kostiumu Białych Wędrowców.
Gra o Tron to spektakl skłaniający miejscami do przemyśleń, melancholii, emocji. To wszystko za sprawą całkiem porządnie przedstawianych postaci (przynajmniej w większości), do których po tak długim czasie odczuwamy sentyment, nawet jeśli nie należą do grona bohaterów. To wciąż historia o rodzinie, poświęceniu i honorze, i wciąż – bardzo przekonująca.
Serial ten ma teraz znacznie więcej fanów niż kiedy emitowany był pierwszy sezon, przez to na barkach twórców gromadzi się presja: trzeba to wszystko skonstruować tak, żeby również ten mniej zainteresowany fantastyką, niedzielny widz, często w ogóle niezapoznany z pracami Martina, wiedział o co chodzi, a przede wszystkim: żeby się dobrze bawił. Przez takie podejście twórcy wpadają w pułapki które sami na siebie zastawili – budują dialogi, które na stronach Pieśni Lodu i Ognia na pewno by się nie pojawiły, przerzucają postaci z jednego końca świata na drugi w takim tempie, jakby dali im kluczyki do odrzutowca, nie bardzo się przejmują, że Arya powinna być martwa: byleby pościg dobrze wyglądał…
Ale, koniec końców, czy takiego pisania da się uniknąć na tak zaawansowanym etapie serii? Czy chęć zadowolenia wszystkich widzów to taki duży grzech?
David Benioff i Dan Weiss wywiązali się z samodzielnej realizacji szóstego sezonu znacznie lepiej niż sądziłam i jako że finał osłodził trochę niesmak po „środkowych”, kiepskich odcinkach, nie wstydzę się dać następującej oceny:
Ocena: 8/10
Plusy
+ muzyka
+ zdjęcia
+ większość postaci, relacje między nimi
+ THE KING IN THE NORTH!!!
Minusy
– przewidywalność
– wątek Aryi… ugh…
– miejscami brak logiki
Autor: Aya