To nie jest recenzja, raczej zbiorek wrażeń i refleksji, dlatego zdarzą się tu spojlery. Może się zdarzyć też wyjście poza pierwsze 24 odcinki serii, bo tkwię już po uszy w kolejnym sezonie. Supergirl wciągnęła mnie totalnie, mimo kilku dość oczywistych wad i kontrowersji wokół deklarowania, że to rzecz o girl power, wyemancypowanych kobietach itp.
Ten serial jest spełnieniem marzeń każdej normatywnej pary, w której on popatrzy na dawanie w ryj złolom i porozkminia fizykę wszechświata i superbroni DC, a ona będzie gryzła paznokcie nad perypetiami zawodowymi i uczuciowymi Kary Zor-El (Melissa Benoist). Wiem, bo oglądam z chłopakiem. Oboje cieszymy się z superbohaterki jak z komiksów naszego dzieciństwa (lasery z oczu, mroźny oddech…) i z obcych jak z Archiwum X. On zasypia częściej, z czego wnioskuję, że obyczajówka jest jednak lepiej zrobiona niż science fiction. Nie żeby żadna nie miała dziur i niedociągnięć…
Właściwie co odcinek pojawia się inne zagrożenie z kosmosu lub Ziemi, przede wszystkim biologiczna rodzina Supergirl. Przeciwnicy wytrzymują zwykle tylko swój konkretny epizod, po czym przepadają w tym czy innym więzieniu (superbohaterowie DC nie zabijają!). Ludzie od charakteryzacji najczęściej nie są dla nich przesadnie łaskawi (patrz: Livewire i Silver Banshee), ale można albo mrużyć na to oczy, albo zaakceptować, że to prawda czasu: złole ogarniają swoje stylówy w pośpiechu i mroku destrukcyjnych planów. Delegują zasoby na bomby itp., a nie np. Maybelline. Są kuriozalni, częściej kuriozalne, co dodaje im niezaprzeczalnego uroku komiksów z lat 90. Bardzo słusznie, to serial dla i o millenialsach.
Supergirl nie jest tak feministyczna jak Monstressa, w której prawie nie ma postaci męskich. Kara ma chociażby dwóch przyjaciół-sidekicków, jednak najważniejsze osoby w jej życiu to siostra Alex (Chyler Leigh) i pracodawczyni Cat (Calista Flockhart). Do tego biologiczna matka i jej siostra bliźniaczka, dwie zupełnie niezgadzające się ze sobą bojowniczki o dobro, prawdę, sprawiedliwość i uratowanie jakoś Kryptona. Pytacie o Supermana? Nie jest to najbardziej rodzinny chłopak, kuzyn głównej bohaterki objawia się właściwie dopiero w drugim sezonie (nie, nie gra go Cavill, on jest widocznie tylko na Ziemi-Dwa).
Człowiek ze stali nie pojawia się także dlatego, że Kara chce i potrzebuje działać sama. Dopiero zrobiła swój superbohaterski coming out, musi nazbierać punktów do charyzmy, fanów i bojowych sprawności. Samodzielność jest ważnym tematem Supergirl forsowanym także przez Cat, zupełnie nie turkusową szefową głównego konkurenta Daily Planet – Catco. Początkowo ta postać sprawia wrażenie typowej złej feministki traktującej wszystkich przedmiotowo, zadufanej w sobie i swoim sukcesie, nienawidzącej ludzi. Stopniowo z Godzilli wyłania się jednak osoba, dajcie jej tych 13 odcinków… Flockhart gra bardzo sztuczną paniusię, self-made girl, która dopiero stworzywszy sobie bezpieczny kontekst jest skłonna pokazać się od sympatyczniejszej strony. Na przykład mentorki Kary. Dziewczyny połączy twarda przyjaźń, feminizm okaże ludzkie oblicze, biznes niekoniecznie. Kwestie kobiece są w Supergirl czasami mocno upraszczane czy pokazywane na bardzo czytelnej zasadzie bawiąc-uczyć. Scenarzyści nabierają elastyczności dopiero po kilku odcinkach… albo widz się przyzwyczaja. Ma to jednak urok klasycznej kreskówki z morałem na końcu. Jedzcie szpinak.
Teraz o tym, co mnie w Supergirl urzeka. Gra Benoist! Stworzyła tak uroczą, dziewczęcą, miłą, a jednocześnie silną bohaterkę, że większość frustracji na ewentualne niespójności i niedociągnięcia rozwiewa jej uśmiech (lub prychanie śmiechem). Kick-ass i dziewczyna z sąsiedztwa – może to jeszcze nie konflikt tragiczny, ale wystarczająco ciekawa konstrukcja postaci, byśmy wierzyli w jej powracające wątpliwości i niemożność ułożenia sobie życia. Wątpliwości, które napędzają najbardziej irytujący wątek w całym sezonie pierwszym i mniej więcej połowie drugiego – największą supermocą Kary jest friendzonowanie. Scenarzyści co i rusz każą komuś się w niej kochać (dziwnym nie jest, jak mówi Entombed), a jej być zainteresowaną, po czym (przecież to DC) tłumaczyć, że work-life balance, że ona najpierw musi rozwiązać problemy tożsamościowe, no po prostu zostańmy przyjaciółmi. Wszystko jest szyte grubymi nićmi, każdy nerd się zorientuje, że to twórcy nie mają pomysłu na życie osobiste Kary-niesingielki. Singielki zresztą też nie do końca. Na szczęście Benoist jakoś im te dziury łata.
Teraz wyznanie: mimo wszystko zostałam anonimową Supergirlholiczką, trzęsą mi się ręce, jeśli mam dzień przerwy od serialu. Już się boję, co będzie po trzecim sezonie… Pytacie, dlaczego… Dobra gra aktorska, położenie nacisku na relacje międzyludzkie (co odciąża schemat „walka co epizod”), czar scenariuszy jak z lat 90., żarty z millenialsów. Feminizm w rozrywkowym serialu, nawet jeśli początkowo schematyczny. Do tego w okolicach dwunastego odcinka okazuje się, że świat Supergirl został nieźle skonstruowany, ma nasycone tło, zaczynamy go rozumieć. Z drugiej strony, być może uzależniłam się od gryzienia paznokci nad friendzonowaniem…