SIEĆ NERDHEIM:

Tomasz Karolak i niepotrzebna kontynuacja, czyli era sequela

KorektaLilavati

sequel

Pojęcie sequela jest chyba równie stare, co sama popkultura. Zresztą na idei kontynuacji opierają się różne istotne elementy kultury popularnej – serie książkowe, komiksowe, filmowe, seriale telewizyjne. Jednak mam wrażenie, że w XXI wieku szczególnie zachłysnęliśmy się dopowiadaniem dalszych losów naszych ulubionych postaci. I twórcy, którzy tego dokonują, i odbiorcy, którzy takie działanie z radością przyjmują. W tym tekście chciałabym podzielić się z wami pewną refleksją na ten temat. Raczej na polu filmowo-serialowym, bo ono jest mi najbliższe i na nim znam się najlepiej – przynajmniej taką mam nadzieję.

A zainspirowała mnie wiadomość o tym, że przeszło dekadę od zakończenia produkcji serialu 39 i pół telewizja TVN zdecydowała się na kontynuację, zatytułowaną 39 i pół tygodnia. Zazwyczaj takie sytuacje złośliwi nazywają wyciąganiem franczyzy z grobu, ale paradoksalnie tutaj twórcy robią coś kompletnie odwrotnego – protagonistę, wiecznego Piotrusia Pana, który w końcu odnalazł swoją drogę w życiu, do tego grobu posyłają, stawiając go przed wyzwaniem diagnozy nieuleczalnej choroby. Taka opowieść mogłaby być ciekawa, ale niestety w tym konkretnym kontekście budzi się dramatyczne pytanie, rodem z tekstu znanej polskiej pieśniarki Katarzyny Szczot: po co? Dlaczego po dziesięciu latach nagle ktoś decyduje się dopisać dalszy ciąg do serialu, który stanowił niezłą zamkniętą całość – tylko niezłą, bo już ostatnia seria oryginalnej „Trzydziestki dziewiątki” trochę kulała? Nie wiem, ale za część odpowiedzi może służyć fakt, że w tym roku również w TVN-ie mogliśmy zobaczyć serial Odwróceni. Ojcowie i córki, czyli zrealizowany po jeszcze dłuższej, bo 12-letniej, przerwie sequel przebojowych Odwróconych. Czy udany? Tego wam nie mogę powiedzieć, bo do tej pory nie udało mi się zmusić do obejrzenia. Wizja psucia sobie dobrego wrażenia, jakie pozostawił oryginalny serial, niepotrzebną kontynuacją, w dodatku nienaturalnie i nieatrakcyjnie sfeminizowaną, jakoś mi się nie uśmiechała.

Mam taką teorię, że czas, w którym można zrobić udany sequel danej produkcji, wynosi około pięciu lat od premiery. Zrealizowanie go w okresie późniejszym ma sens jedynie wtedy, jeżeli jest to kontynuacja wspominkowa, przygotowana na przykład z okazji jakiegoś jubileuszu. O ile oczywiście są wyjątki od tej reguły (głównie wśród zachodnich animacji, ale o tym za chwilę), o tyle na naszym podwórku sprawdza się ona nad wyraz często. Choć pod kątem historycznym 40-latek. 20 lat później jest świetnym dokumentem epoki, czyli wczesnych lat 90., o tyle przy pierwotnych przygodach inżyniera Karwowskiego wypada jak cicha i niezbyt uzasadniona msza żałobna. Złoto dezerterów ma swoje momenty, ale nie porywa jak niegdyś C.K. Dezerterzy, a ponadto dopowiada pewne rzeczy, których publiczność z racji darzenia bohaterów sympatią raczej wiedzieć by nie chciała – choć trzeba oddać twórcom honor, że robią to dla zgodności z faktami historycznymi. Miszmasz, czyli Kogel Mogel 3 w przeciwieństwie do części drugiej, zrobionej na fali sukcesu oryginalnego filmu, sprawia wrażenie „doczepki”, zrealizowanej bardziej wedle wyobrażeń widzów (często pamiętających „jedynkę” i „dwójkę” jako źródło memów, a nie pełnoprawne produkcje) niż zasad kontynuacji. Z drugiej strony niekiedy czas, jaki upłynął pomiędzy, nie ma żadnego znaczenia, jak to było z nakręconymi cztery lata po oryginalnym serialu Fałszerzami. Powrotem Sfory oraz drugą serią Tygrysów Europy. Szczególnym przypadkiem dopowiadania historii po latach – przy jednoczesnym czerpaniu z zachodniej mody na filmy inspirowane kultowymi serialami – był Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć. Nie dość, że zrealizowany ponad 40 lat po premierze pierwowzoru, to jeszcze przez niesławnego Patryka Vegę. Teraz już wiecie, czemu to nie mogło się udać.

blade runner 2049

Wydaje mi się, że obecnie przy sequelach produkcji zagranicznych podstawowa różnica jest taka, że franczyzy są bardziej rozpoznawalne, a wyciągnięcie ich „z szuflady” wydaje się niemal automatycznym przepisem na sukces, pewniejszym niż ryzyko z nową historią – i zasada ta działa nawet po długim okresie uśpienia. Efekty widzimy na kinowych afiszach. Wrócili do nas po wielu latach bohaterowie Mad Maxa, Mojego wielkiego greckiego wesela, Dnia Niepodległości, Szklanej pułapki, Dziennika Bridget Jones, Blade Runnera… Skrajnie różne tytuły, gatunki, klimaty. Wspólna cecha jest tu jedna – czyjeś przekonanie, że powtórzenie sukcesu oryginału, głównie tego finansowego i/lub frekwencyjnego, jest możliwe. Ale czy aby na pewno? Mieliśmy Jurassic World, czyli powrót po ponad 14 latach do i tak już nieźle „sequelowanego” uniwersum, gdzie żadnej kontynuacji nie udało się nawet zbliżyć do efektu, jaki wywołał pierwszy Park Jurajski. Opinie o Mary Poppins powraca też były raczej podzielone. Zdarzyły się i przypadki ekstremalne – Jumanji: Przygoda w dżungli był tak ewidentnym i ordynarnym skokiem na kasę, że chyba bardziej się nie dało. Mamma Mia! Here We Go Again prezentuje się w tym względzie niewiele lepiej.

Z filmami animowanymi sytuacja jest trochę inna. W nich upływ czasu zdaje się bardziej względny, a i wszystkie problemy związane ze starzeniem się obsady czy też jej odchodzeniem łatwiej zatuszować (przynajmniej teoretycznie). Druga część Iniemamocnych oraz Gdzie jest Dory? podobno się udały – piszę „podobno”, bo z ręką na sercu przyznaję, że ich nie widziałam. Jeszcze. Podobnie udanym projektem był Ralph Demolka w internecie. Szczególnym fenomenem wydaje się cykl Toy Story. Druga część weszła do kin dopiero po czterech latach, głównie ze względu na kwestie wykonawcze, bo jej pomysł pojawił się tuż po premierze oryginalnego filmu z racji jego niesłychanego sukcesu. Trzecia – po ponad dekadzie. Częściowo też z powodu problemów zewnętrznych, do jakich należał „rozwód” Disneya z Pixarem, ale mimo to trudno tu mówić o typowym kontynuacyjnym pójściu za ciosem. A po kolejnej dekadzie, bardzo niedawno, dostaliśmy część czwartą. I każdy kolejny sequel zyskał aprobatę publiczności, choć obiektywnie te powyżej drugiego wydają się średnio potrzebne. Zrzucam to na karb zgrabnego zagrania nostalgią, jakie wykonali twórcy przy dwóch ostatnich częściach, jak również syndromu wzruszenia na śmierci Mufasy w Królu Lwie, który uruchomił się sporej części widzów na finale „trójki”. Warto w kontekście powyższych tytułów – jak również sequeli po latach w ogóle – wspomnieć o spostrzeżeniu recenzenta Los Angeles Times Kennetha Turana, które zawarł, pisząc o Gdzie jest Dory? Wieloletnia przerwa pomiędzy dwoma częściami filmu wskazuje, że pomysł na kontynuację nie należał do tych, które należało pilnie zrealizować. W domyśle: był dobry, ale nie dość dobry.

Na osobną kategorię zasługuje cała gałąź sequeli typu „direct-to-video”, czyli przeznaczonych od razu do dystrybucji na tak zwanych nośnikach kina domowego. Niechlubne przykłady na tym polu prezentował swego czasu Disney, dopisując na potęgę dalsze ciągi chyba do niemal wszystkiego. Nawet – a może zwłaszcza? – tam, gdzie nikt nich nie potrzebował. Jak słusznie zauważyli redaktorzy strony TV Tropes, nie wszystkie z tych produkcji były katastrofami, ale żadna nie spełniała oczekiwań, jakie widownia mogła mieć po obejrzeniu ich uznanych, często przełomowych dla całego gatunku animacji pierwowzorach. Często oskarżano te filmy o wykorzystywanie dokładnie tych samych fabuł, na których opierały się pierwsze części, tyle że z innymi bohaterami – na przykład z ich nową generacją, jak miało to miejsce w Małej Syrence 2: Powrocie do morza. Innym problemem był fakt, że te produkcje często powstawały na skutek zmontowania materiału z kilku epizodów finalnie niezrealizowanych spin-offów serialowych. Poziom artystyczny tego procederu obrazowo określono na TV Tropes: odcinki zebrane razem za pomocą gumy do żucia i drutu. Aczkolwiek nawet w tej kategorii sequeli mogą zdarzyć się wyjątki. Czy wiecie, że film Toy Story 2 pierwotnie miał być wydany właśnie jako kontynuacja prosto na wideo? Trafił do kin, bo był zbyt dobry.

mała syrenka

W powyższych rozważaniach nie wzięłam pod uwagę sytuacji – nie bójmy się nazwać tego brutalnie – patologicznej, czyli seryjnego produkowania kolejnych części danego tytułu w ilościach hurtowych i warunkach nijak nieszanujących pierwowzoru. Pamiętacie może Pradawny ląd, sympatyczną animację z końca lat 80. o młodziutkich dinozaurach? Informuję, że na ten moment ma ona 13 (słownie: trzynaście) kontynuacji. Jak można się domyślić, część z nich nie nadaje się do oglądania na trzeźwo. Piątek, trzynastego doczekał się do tej pory 10 sequeli. Szczęśliwą siódemkę kolejnych części mają: horrory Dzieci kukurydzy i Piła, animacja Alfa i Omega, klasyczny film familijny Beethoven, Szybcy i wściekli, a nawet znany i lubiany Rocky – oczywiście o ile weźmiemy pod uwagę oba Creedy, mimo innego tytułu wliczające się do kanonu. Sześć części Koszmaru z ulicy Wiązów czy pięć Epoki lodowcowej też w sumie wygląda na ciupkę zbyt wiele.

To, co opisałam powyżej, i tak jest jedynie wycinkiem całego zjawiska. A era sequela trwa. Za jakiś czas powstanie szósta odsłona przygód Piratów z Karaibów, a niedługo kina nawiedzi zrealizowana ponad dwie dekady po pierwowzorze trzecia część Psów. Zasadniczo przywiązanie do niekończących się opowieści nie jest niczym dziwnym w czasach, gdy „zwyczajne” seriale potrafią osiągać długość niegdyś przysługującą jedynie telenowelom i operom mydlanym. Tylko w tej sytuacji budzi się dość ważne pytanie – czy takie podejście paradoksalnie nie obniża zainteresowania danymi franczyzami. Poza najtrywialniejszym w świecie przesytem sequele odbierają widzom frajdę z samodzielnego zastanawiania się „co było dalej”, w wypadku co bardziej kreatywnych fanów rozwijaną do formy fanfiction. Czyli możliwość bycia kimś więcej niż tylko pasywnym konsumentem. Podobne wątpliwości budzą inne formy oficjalnego rozszerzania już opowiedzianych popkulturowych historii: prequele, spin-offy, rebooty. To tematy na osobne teksty, które kiedyś być może na NTG też się pojawią.

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Dagmara „Daguchna” Niemiec
Dagmara „Daguchna” Niemiec
Absolwentka filologii polskiej na UWr, co tłumaczy, dlaczego z czystej przekory mówi bardzo potocznie i klnie jak szewc. Niedawno skończyła Akademię Filmu i Telewizji i została reżyserem. Miłośniczka filmu, animacji, dobrej książki, muzyki lat 80. i dubbingu. Niegdyś harda fanka polskiego kabaretu, co skończyło się stustronicową pracą magisterską. Bywalczyni teatrów ze stołecznym Narodowym na czele. Autorka bloga Ostatnia z zielonych.
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki