Z okazji pojawienia się pierwszych tomów kolekcji Mistrzowie Polskiej Fantastyki rozmawiamy o pierwszym tomie Pana Lodowego Ogrodu Grzędowicza. To historia Vuko (Ulfa) Drakkainena komandosa-samuraja na wspomaganiu, który trafia z misją ratunkową na planetę, gdzie nie działa technologia, ale za to istnieje magia.
Fushikoma:
Miałam bardzo długa przerwę w czytaniu fantasy, tak naprawdę pomiędzy końcem podstawówki i studiów nie czytałam tego gatunku – oprócz Tolkiena. Gdzieś tam była Diuna czy Wiedźmin, ale mimo zachwytu tymi książkami nie przeniosło mi się to na inne. Dopiero Grzędowicz mnie przekonał.
Pierwszy tom Pana Lodowego Ogrodu był dla mnie sporym odkryciem. Może brakowało mi już baśni dla dorosłych, a może po prostu jest świetnie napisany, zarysowuje przed czytelnikiem ogromny, pełen różnych ras i kultur świat… Myślę, że to naprawdę dobry wybór na początek przygody z fantasy albo na powrót do niego. Mistrzowskie otwarcie kolekcji Fabryki Słów.
Angi:
Swoją przygodę z Grzędowiczem zaczęłam właśnie od pierwszego tomu Pana Lodowego Ogrodu, niemniej jednak stało się to w dość dziwnych okolicznościach. Dawno, dawno temu na maturę ustną z języka polskiego miałam przygotować projekt (tak, to były te czasy, kiedy jeszcze robiliśmy projekty). Wybrałam najbardziej pokręcony temat, jaki tylko wpadł mi w oko – Szaleństwo i krańcowe stany stany umysłu w kreacji postaci literackich. Pośród takiej śmietanki towarzyskiej jak chociażby Ubik Phillipa Dicka, Jądro Ciemności Josepha Conrada, znalazł się właśnie Grzędowicz ze swoim Panem Lodowego Ogrodu.
Przyznam szczerze – ten dobór literatury zasugerował mi tata. Zapewne gdyby nie on, nigdy nie sięgnęłabym po Grzędowicza i masę innych ciekawych książek, które później połykałam wzrokiem. A choć wtenczas przeraziły mnie gabaryty tych opasłych tomiszczy, zabrałam się za lekturę i… wsiąkłam na dobre. Styl pisania Grzędowicza przypominał mi surowość sagi o wiedźminie. Szorstka i dojrzała historia, ciężka tematyka i zero cenzury. To urzekło mnie w Wiedźminie, więc Panu Lodowego Ogrodu też musiałam ulec.
Po długiej i uciążliwej bitwie ze swoją polonistką o skostniałych poglądach literackich udało mi się przeforsować pomysł dodania dzieła Grzędowicza do bibliografii maturalnej. Dlaczego? A chociażby z uwagi na to, że skonfrontowany z Jądrem Ciemności, Pan Lodowego Ogrodu w piękny sposób oddawał to, co mogłoby się stać, gdyby Kurtz miał dostęp do „magii” Midgaardu. O tym jednak później…
TuTu:
Mojego pierwszego spotkania z twórczością Grzędowicza nie pamiętam. To musiało być mniej więcej w czasach wydania czwartego tomu Pana Lodowego Ogrodu, ponieważ sięgnęłam po tę serię dopiero za namową koleżanki, która zabrała mnie na spotkanie z autorem. Nigdy wcześniej nie byłam na podobnym evencie i, szczerze mówiąc, poszłam tylko ze względu na nią.
Miałam wtedy szesnaście lat. To ważne, by zrozumieć wszystko, co tutaj napiszę.
Zajrzałam do pierwszego tomu, bo oczywiście wystawione były wszystkie, i zakochałam się w ilustracjach. Tak, dokładnie dlatego jakiś czas później kupiłam pierwszy tom – dla ilustracji. Dla okładki. Dla czerwonej wstążeczki służącej za zakładkę. Dla przyjemności trzymania w dłoniach pięknie wydanej, cudownie estetycznej książki.
Wcześniej nie czytałam polskiej fantastyki, poza dwoma pierwszymi tomami Wiedźmina (tych z opowiadaniami, a dlaczego nie chciałam czytać kolejnych części – to historia na inny czas). Albo sobie tego nie przypominam. Nie wiedziałam więc, czego się spodziewać, bo jeśli rzezi i strumieni krwi już na pierwszych kilku stronach…
Na szczęście krwawej rzezi nie było. Przynajmniej nie na początku. Pierwszy tom przeczytałam z dużą ciekawością. Tuż po lekturze Tolkienowskiego Sillmarillionu byłam przyjemnie zaskoczona odmiennością prozy Grzędowicza. Pan Lodowego Ogrodu był dla mnie świeżym powiewem nieznanego zapachu dojrzałej polskiej fantastyki po długiej przygodzie w zagranicznych światach fantasy.
Pochłonęłam tom pierwszy w dzień lub dwa. Szybko. Co nie znaczy, że będę się teraz rozwodzić nad swoimi ekstatycznymi przeżyciami natury intelektualnej. Byłam na takie przeżycia może nie za młoda, lecz na pewno zbyt dziecinna. Czytałam Pana Lodowego Ogrodu jak powieść o niezwykłej przygodzie, podzieloną między dwóch bohaterów, dwie rzeczywistości, dwa różne punkty widzenia, dwie historie, które, dopiero to przeczuwałam, mają ze sobą zadziwiająco wiele wspólnego.
Nie rozumiałam ani związku cytatów zamieszczonych przed rozdziałami z samymi rozdziałami, ani nawiązań literackich, których większości i tak nie dostrzegałam. Początkowo drażniły mnie krótkie, urywane zdania. Miałam wrażenie, że wprowadzają wymuszony patos, który stał między mną a lekturą, jak szklana ściana między człowiekiem a delfinami w oceanarium. A może raczej jak barierka na jachcie broniąca dostępu do orzeźwiającej wody i energicznych morskich ssaków. Dowolny bóg mi świadkiem, że całym sercem pragnęłam zanurzyć się w tę tajemniczą i jeszcze niezbadaną przeze mnie głębinę.
Książkę ilustrował Dominik Broniek
Fushikoma:
Kiedy czytałam Pana po raz pierwszy, najbardziej podobał mi się… koń Jadran! Wątek twardego gościa gadającego do zwierzaków to taka moja wizja szczytu rozwoju osobistego. Trochę żartuję, ale te sceny wydają mi się zabawne, wzruszające, przywiązujące czytelnika do bohaterów.
TuTu:
Zawsze wyobrażałam sobie Jadrana, jak okapi 😀
Mostem między mną a lekturą okazali się bohaterowie, choć przyznaję, że świat zwiedzany w towarzystwie Drakkainena był mniej interesujący od gorących przestrzeni przemierzanych przez Terkeja. Przyznaję też, że przy pierwszym czytaniu przerywałam za każdym razem, gdy akcja wracała do Vuko i jego towarzyszy. Dlaczego? Do tej pory nie jestem pewna. Może dlatego, że łatwiej przychodziło mi odnalezienie i zrozumienie znajomych wątków mitologicznych z wierzeń ludów germańskich (i nie tylko) niż wszystkich elementów związanych z kultem Podziemnej Matki. Przed spotkaniem z Panem Lodowego Ogrodu przechodziłam fascynację mitologią nordycką już dobrych kilka lat, więc to, co znajdowałam w powieści, było znajome.
Fragmenty dotyczące Terkeja miały w sobie nie tylko więcej tajemnicy, lecz także coś ekscytującego, a nieuchwytnego. Kojarzyły mi się z opisem życia tureckich ludów koczowniczych zamieszkujących Azję Mniejszą i Środkową, Kaukaz, Syberię… Za każdym razem, gdy czytałam o przygodach Terkeja, gdzieś w głowie głębokim echem przyjemnie dźwięczały słowa „Wielki Step” i „Ałtaj”, „Chanowie” i „szamani”. Ta druga nazwa jest zresztą bliska brzmieniowo imionom stworzonym przez Grzędowicza dla bohaterów pochodzących z kraju Terkeja. W tamtym czasie dopiero zaczynałam zbierać informacje o ludach tureckich. Interesowała mnie głównie Mongolia. Moja wyobraźnia znalazła zatem doskonałe źródło pożywki (choć opisy krajobrazów nieodmiennie odsyłały mnie do pustynnych rejonów Azji Mniejszej), chłonęłam jak gąbka wszystkie fragmenty dotyczące Amitraju i z mocno bijącym sercem porównywałam je ze zdobywaną na bieżąco wiedzą o historii i kulturze interesujących mnie ludzi.
To wszystko było dla mnie nowe, nieznane, więc tajemnicze, fascynujące, warte uwagi i odkrycia. Wraz z lekturą kolejnych tomów moje zainteresowanie wątkami dotyczącymi Drakkainena zbliżyło się do poziomu zainteresowania przygodami młodego władcy uchodzącego z własnego kraju, lecz nigdy tego poziomu nie osiągnęło.
Angi:
Nie wiem, czemu, ale zawsze, gdy myślę o Jadranie, wyobrażam sobie Geralta i Płotkę. Z tą różnicą, że Jadran był jeden, a Płotek całe stada. Vuko gadający do swojego wierzchowca przypominał mi też czasem takiego staruszka, który żyje samotnie z gromadą kotów i rozczula się nad każdym ich pierdnięciem. Urzekła mnie ta relacja.
Muszę jednak przyznać, że tym, co chwyciło mnie najmocniej za serce, była historia dojrzewania Terkeja, jego przygotowania do przejęcia roli cesarza, a także jednoczesnego powolnego upadku jego cesarstwa. Gnębione przeciągającą się suszą, cesarstwo nawiedza nowa plaga – powraca dawna wiara w Pradawną Matkę, kult jedności napominający i propagujący skrajnie komunistyczny ustrój. Początkowe fragmenty opisujące wydarzenia w Tygrysim Tronie wydawały się zbijać czytelnika z tropu, jednak po pewnym czasie, mniej więcej pod koniec pierwszego tomu, zaczęły elegancko splatać się z wątkami ludzi Wybrzeża, jak nitki barwnej tkaniny. Oczywiście nietrudno się domyślić, że najbardziej interesujące okazały się lekcje sztuki miłosnej, które były o tyle przyjemne, gdyż niespodziewane.
Równie przyjemną niespodzianką jawiła się dla mnie obecność fińsko-chorwacko-polskich wstawek, dzięki którym podobnie jak Fushikoma, nauczyłam się przeklinać w dwóch nowych językach. Bombardowanie mitologią nordycką i skandynawską kulturą ze wszystkich stron działało jedynie na plus, gdyż jako zatwardziała fanka baśni i mitologii, z lubością wyciągałam wszystkie nawiązania, jak ulubione cukierki z wedlowskiej mieszanki.
TuTu:
Relacja Vuko i Jadrana zupełnie mnie nie przekonała, natomiast znajomość Drakkainena z Grunaldim i jego bandą – jak najbardziej. Tak samo, jak każdy kontakt bohatera z mieszkańcami Midgaardu, jego rozmowy z Cyfral, która zaczęła mnie irytować dopiero po emancypacji, i urzekająco emocjonujące pierwsze spotkanie z van Dykenem.
Chyba powinnam też dodać, że wątki dotyczące Vuko w pierwszym tomie Pana Lodowego Ogrodu bardzo kojarzyły mi się z twórczością Stanisława Lema, choć po latach nie jestem w stanie wyjaśnić dlaczego. Coś w postaciach, w świecie przedstawionym, może w narracji nieustannie odsyłało mnie do Edenu i Niezwyciężonego, trochę do Przygód pilota Pirxa, trochę do Solaris. Tak, bardziej do science-fiction niż fantasy. Szczególnie, gdy w grę wchodziła odmienność języków. Drakkainen potrzebował programu, by porozumiewać się z mieszkańcami Midgaardu. Ziemianie w Edenie takiej techniki nie znają i muszą porozumiewać się z dubeltami (rdzennymi mieszkańcami obcej planety) na migi. Czytając pierwszy tom, nie wiedziałam jeszcze, że problem języka wróci i Vuko będzie musiał poradzić sobie ze swoimi brakami lingwistycznymi.
Każdy rozdział otwiera cytat z Eddy Poetyckiej lub wiersz autorstwa Mai Lidii Kossakowskiej
Fushikoma:
Lubię w tej książce obecność wielu języków – razem z moim chłopakiem uczyliśmy się dzięki niej przeklinać po chorwacku i fińsku! Jestem świeżo po ponownej lekturze pierwszego tomu, bałkańskie wątki wciąż mnie cieszą, poza tym dopiero teraz widzę, jak bardzo nordycka jest ta książka. Kruczy Cień, wędrowny sprzedawca magicznych przedmiotów prześladujący głównego bohatera, bardzo się kojarzy z pewnym jednookim, potężnym bogiem. To podobne zabiegi jak w Amerykańskich bogach Gaimana, ale dużo subtelniejsze.
Z kolei dopiero teraz doceniam wątki Conradowskie, nawiązania do Jądra ciemności. Początkowo są dość subtelne, w końcu narzucają się także samemu bohaterowi. Krążą wokół jednego z wielkich tematów ludzkości i prozy spekulatywnej – pytania, czy można porzucić etykę opartą na humanistycznych wartościach, wolności jednostki, równości, na rzecz stania się bogiem w dalekim kraju. Bo skoro nikt nas nie ukarze… Stara zagadka, czy przyzwoitość jest w nas, czy społeczeństwo nam ją narzuca. U Grzędowicza jakoś od razu (widać to także w Hel 3) dochodzi do tego starcie światopoglądu libertariańskiego, trochę anarchizującego, ceniącego tradycję, z „opiekuńczym totalitaryzmem” narzucającym diety i poprawność polityczną. To już może być kontrowersyjne, zwłaszcza jak się komuś skojarzy z dzisiejszą polityką, ale na pewno nie nachalne. Swoją drogą, może to takie uniwersum Grzędowicza i bohaterowie tych książek mogliby się spotkać…
TuTu:
Skoro o językach mowa – nie wydaje wam się znaczące, że „amitraj” brzmi bardzo bardzo podobnie do „mitraizm”? Amitraj, Mitraizm. Przypadek? ;D
Może warto zaznaczyć, że mitraizm to kult boga Mitry, bóstwa solarnego. To chyba istotne w kontekście zmagań amitrajów z kultem Podziemnej Matki, bóstwa kobiecego poświeconego ziemii.
O ile dobrze pamiętam ze spotkania z autorem, Grzędowicz tworzył nazwy własne, łącząc spisane wcześniej słowa lub części słów w taki sposób, by nadać im pożądane brzmienie. Ponowna lektura sprawiła, że zdałam sobie sprawę, jak bardzo taki zabieg cieszy moje ucho polonisty.
Angi:
Jak już wcześniej wspomniałam, za lekturę Pana Lodowego Ogrodu zabrałam się z określonego powodu – był mi potrzebny, aby rozbić na kawałki problematykę szaleństwa w maturalnym konspekcie. Trzeba przyznać, sprawdził się w tej roli doskonale. Zestawienie poszczególnych naukowców, w tym w szczególności Van Dykena z Kurtzem dawało ogromne pole do popisu. W trakcie czytania pierwszego tomu czerpałam garściami przykłady chociażby chorobliwej żądzy deifikacji jednostki.
Van Dyken przejmuje wszak władzę nad tubylcami – wyjątkowo agresywnym klanem Węża, któremu szybko wpaja ideologię wręcz skrajnie faszystowską „Węże to rasa panów, reszta to karma dla węży”. Dzięki swojej potężnej mocy Pieśniarza kreuje się na boga i tworzy dla klanu węży niebo i piekło rodem z Boschowskich obrazów. Ogród rozkoszy ziemskich oraz Piekło muzyczne wprawiły mnie w zachwyt, a jednocześnie trwogę, gdyż dotarło do mnie, że Van Dyken robił dokładnie to, czego zawsze sama pragnęłam – urzeczywistniał swoje fantazje. Kto nie pragnąłby ujrzeć smoków albo mieć latającego pałacu? No, może niekoniecznie zbudowanego z wirujących ostrzy.
TuTu:
Ja bym nie chciała. Smoki są niebezpiecznie i nieprzewidywalne, mogłyby mnie zjeść, a życie mi miłe. Natomiast latający pałac jest bardzo niepraktyczny. Jak tam dociągnąć prąd? A wyprawa po zakupy? I jak nim kierować? Wiatr by mi go zniósł, burza rzuciła nad ocean, wszystko mogłoby pójść źle! Piszę to à propos działań van Dykena – jako szesnastolatka nie pojmowałam jego motywacji. Zastanawiałam się, gdzie zniknęła jego logika, bo przecież jakąś musiał mieć. To mi dało do myślenia. Z czasem znalazłam powody, którymi mógł się kierować, choć może tylko je sobie wymyśliłam. Wciąż ich nie rozumiałam i, szczerze mówiąc, do dziś nie pojmuję, dlaczego ktokolwiek wcielałby w życie swoje wizje, zupełnie ignorując konsekwencje ich realizacji – to właśnie problem, którego istnienie przyjmuję za fakt, i którego rozwiązanie tylko pozornie jest łatwe. Wszystko zależy od moralności, a tę każdy człowiek i każda społeczność ma inną.
Natomiast co do bogactwa treści w pierwszym tomie Pana Lodowego Ogrodu, chylę czoła przed autorem. Powieść jest niesamowicie nasycona różnego rodzaju odniesieniami kulturowymi, politycznymi, religijnymi, i nie tylko, a to daje ogromne pole do interpretacji. Z doświadczenia wiem, jak bywa w takich przypadkach – od interpretacji do nadinterpretacji krótka droga i można zupełnie minąć się z założeniem autora. Dlatego przy kolejnym czytaniu podchodziłam do treści nieufnie. Zastanawiałam się, ile widzę w niej myśli Grzędowicza, a ile własnej. Może w lesie sugestii i podpowiedzi zeszłam ze ścieżki?
Dopiero tuż przed końcem pierwszego tomu pomyślałam, że przecież o to chodzi w dobrej literaturze – by każdy znalazł dla siebie to, w czym czuje się najlepiej, co skłoni go chwili namysłu, co go rozwinie i zmieni, oby na lepsze. Tutaj upatruję mistrzostwa Grzędowicza – w przekazywaniu bogatych treści w jakimś stopniu dostępnych każdemu. Pan Lodowego Ogrodu to jedna z tych lektur, które dorastają wraz z czytelnikiem i powinny zostać przeczytane co najmniej dwa razy w różnym wieku.
W PAnu Lodowego ogrodu jest też sporo odniesień także do Hieronima Bosha
Fushikoma:
Pierwszy tom Pana to bardzo dobra książka, pełna „mocnych” wątków i skojarzeń, ale jeśli spojrzeć na nią z perspektywy ostatniego… Sporo się zmieniło. Na pewno akcja, a nawet estetyka, nie rozwinęły się do końca tak, jak można się było spodziewać. Po Grzędowiczowsku początek jest epicki, koniec za to nadchodzi trochę z nagła. Moim zdaniem w niczym nie umniejsza to rozmachu świata Lodowego Ogrodu i głębi postaci Drakkainena. Tak jak Wiedźmina, tę tetralogię czyta się ze względu na światotwórstwo i bohaterów, a niekoniecznie akcję. Nie bardzo lubię wracać do książek, ale tym razem drugie czytanie naprawde mnie cieszyło, może czasem pomijałam część amitrajskich rozdziałów (za pierwszym razem też mnie trochę nudziły).
TuTu:
To prawda, patrząc na tom pierwszy po przeczytaniu całej tetralogii widać, że gdzieś po drodze pewne elementy wypączkowały w zaskakujące formy, dość niespodziewanie dla czytelnika. Czy koniec nadszedł trochę zbyt szybko? Może. Szesnastoletnia ja powiedziałaby, że gdyby usunąć fragmenty, które wydawały się jej mało istotne, zostałoby więcej miejsca na zgrabne zakończenie wątków. Obecna ja twierdzi, że do kwestii zakończenia tetralogii przejdzie w swoim czasie.
Natomiast otwarte zakończenie tomu pierwszego jest moim zdaniem doskonałe. Pozostawia w niepewności. Poprzedza je emocjonująca walka między osobami, które, z logicznego punktu widzenia, powinny ze sobą współpracować. Los Drakkainena jest niepewny, jego przyszłość stoi pod znakiem zapytania. Co więcej, zakończenie obiecuje, że odpowiedzi na dręczące czytelnika pytania znajdą się w kolejnym tomie. Lub następnym. Ale będą, na to czytelnik bardzo liczy. A pytań jest wiele i różnego rodzaju, podejrzewam, że każdy odbiorca będzie miał nieco inne.
Na zakończenie dodam – pierwszy tom podobał mi się najbardziej.
Angi:
Pierwszy tom utrzymał mnie w tym uniwersum bez wymuszania ciągłego i nadmiernego skupienia. Poruszał wątki trudne, lecz także interesujące. Zapewne gdyby nie fakt, iż każdy z tomów czytałam na wyścigi, byle zdążyć przed maturą, mogłabym wyłapać dużo więcej ciekawych smaczków. Choć pamięć zawodzi, a niektóre wątki już nieco w niej wyblakły, jest to książka, do której mam ochotę wrócić choćby po to, by na nowo przeżyć przygody tego zatwardziałego, sceptycznego komandosa i jego walecznych kompanów.
A skoro o Vuko mowa, zakończenie pierwszego tomu nie uderzyło mnie aż tak mocno zapewne dlatego, że tuż obok czekała na mnie już jego kontynuacja. Oczywiście, nie oznacza to, że przemiana komandosa w drzewo sprawiła, że na chwilę stanęło mi serce, a przez głowę przewinęły się myśli pokroju „Ale on wyjdzie z tego, prawda? Przecież musi, skoro są następne tomy! To nie może się tak skończyć!”. I faktycznie, moje przeczucia i żelazna logika mnie nie zawiodły.
Szczegóły:
Tytuł: Pan Lodowego Ogrodu tom 1
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Autor: Jarosław Grzędowicz
Typ: Książka
Gatunek: Fantastyka naukowa
Data premiery:30 listopada 2012
Liczba stron: 554
ISBN: 973-83-7574-848-2
Jjeku, Jardan… I Kossakowska, i Grzędowicz tworzą tak fajne postacie zwierzęce <3 Są zawsze tak ciepłe <3
Trudno się nie zgodzić. 😀
Ciekawe…
Tego potrzebowałem, impulsu. Wracam do Grzędowicza.