SIEĆ NERDHEIM:

[Przy kawie] Jestem konwentową nudziarą

czapeczka Artemisa

Jako małe dziecię, wchodzące w fandom mangi i anime, zaczytywałam się mocno w relacjach z konwentów, tak barwnie opisywanych w branżowym czasopiśmie „Kawaii”. Nie chodziło tylko o to, że w jednym miejscu zbiera się mnóstwo osób o wspólnych zainteresowaniach, bo czasy były takie, że nawet ja we wcale nie tak dużym mieście rodzinnym nie byłam w moim hobby osamotniona – japońska animacja powoli właziła wraz z Dragon Ballem pod strzechy, a i lansowana przez wspomniany periodyk idea mangowych spotkań na terenie całej Polski robiła swoje. Bardziej interesowało mnie, co taka gromada fanów może razem robić. Prelekcje, panele dyskusyjne, konkursy, karaoke… Swoje dokładał też mój wewnętrzny esteta-materialista, chciwie łypiący z jednej strony na stoiska pełne kolorowych dóbr z Kraju Kwitnącej Wiśni, z drugiej – na niesłychanie czasem szczegółowe cosplaye, przenoszące ukochane komiksowe postaci do świata żywych. To wszystko razem wyglądało trochę jak raj. Czy tam Eldorado. Nazwijcie to, jak chcecie.

Niestety lub stety, szansa na pierwsze wyjazdy na konwenty pojawiła się dopiero ponad dekadę później. Gdy byłam już osobą nie tylko dorosłą – co równa się ni mniej, ni więcej temu, że człowiek zmienia się w leniwą bułę – ale przede wszystkim już tylko częściowo obecną w fandomie mangowym. To chyba w jakimś stopniu tłumaczy, dlaczego mimo wielu szans do tej pory zaliczyłam zaledwie trzy takie imprezy. Z tym, że ta jedyna, gdzie pojawiłam się jako uczestnik, była poświęcona zupełnie innej tematyce, to jest serialowi z gatunku fantastyki naukowej. Na pozostałych dwóch, teoretycznie będących spełnieniem moich dawnych, mangowych marzeń, paradowałam z zawieszoną na szyi plakietką z napisem „Wystawca”. Czy właśnie ten fakt zmienił tak mocno moją perspektywę, czy po prostu wpasowała się ona w rzeczy, które przestawiły mi się już wcześniej – nie wiem.

Owe dwa tajemnicze konwenty to dwie edycje wrocławskiego NiuConu – sprzed dwóch lat i z tego roku. To nie ma w sumie zbyt wielkiego znaczenia, bo równie dobrze mogłoby chodzić o dowolny konwent mangowy lub nawet ogólnie popkulturowy na terenie kraju. Tak tylko mówię. Dla kontekstu.

Przede wszystkim, bycie wystawcą na tego typu imprezie zmienia priorytety. Nie przyjeżdżasz po to, aby w głównej mierze włóczyć się po atrakcjach, wydawać pieniądze i ogólnie bawić się. Znaczy, może znajdziesz czas aby to robić, ale przede wszystkim przyjeżdżasz pracować. Większość konwentu spędzisz na swoim stoisku, pilnując, żeby nikt nie podprowadził towaru i bacznie wyczekując ludzi, gotowych kupić coś od ciebie. Trochę mniej monotonnie będzie, jeżeli przy okazji w trakcie imprezy zajmujesz się przygotowaniem jakiejś atrakcji. Również dlatego, że może się ona później okazać jedynym punktem programu, na który będziesz mieć czas. I chęci. Bo z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu siedzenie za stoiskową ladą potrafi wysysać z człowieka siły życiowe, odpowiedzialne za ochotę na udział w życiu konwentowym. To, że marzyłeś o tym przez X lat, przestaje mieć znaczenie.

konwent NiuCon 2015

Z panelami, prelekcjami i innymi podobnymi rzeczami zazwyczaj jest tak, że te, na których najbardziej ci zależy, na jakieś 90 do 95 procent kolidują z twoimi zobowiązaniami. Reszta będzie się w większości odbywać o ósmej rano – czytaj o tej porze, kiedy w sleeproomie przewracasz się właśnie na drugi bok. Dlatego każda tego typu atrakcja, na którą się dotrze i która okaże się być dobra, jest prawie jak klejnot czy inny święty Graal. Chociaż najbardziej zawsze boli co innego: zazwyczaj już po konwencie dowiadujesz się, że na niektórych stoiskach czy w innych tego typu zakątkach cały czas działy się jakieś miłe rzeczy. Na przykład testowanie tabletów graficznych. Albo jakiś kącik z grami. Ale nie zauważyłeś, boś nieogarnięty. Ech.

To może coś innego? Zawsze sobie obiecuję, że kiedyś zrobię jakiś cosplay, aby paradować w nim po konwencie. Na obietnicach się kończy. Zazwyczaj okazuje się, że nie bardzo mam siłę ni ochotę na wielogodzinne dłubanie w materiałach, piankach, farbkach i perukach, aby uzyskać efekt chociaż zbliżony do tego, co oglądam w wykonaniu cosplayerów. I chyba przede wszystkim sprawy rozbijają się o to, że najpewniej wybrałabym sobie za wzór bohatera, którego nikt nie kojarzy. Bo zawsze tak się składa, że niszowe postacie lubię najbardziej. A co to za satysfakcja ganiać w przebraniu i pozostać nierozpoznanym? Swoją drogą, chyba w tej kategorii odzywa mi się pewne odchylenie również wtedy, gdy jestem tylko obserwatorem: choć doceniam wkład włożony w każdy kostium, to czuję radosne ukłucie w moim spleśniałym serduszku tylko wtedy, kiedy rozpoznam postać. Jeśli dodam do tego, że w większości popkulturowych dziedzin, z japońską animacją na czele, już od dawna nie jestem na bieżąco, to… łatwo dopowiedzieć sobie resztę.

Powyższy akapit nie zmienia faktu, że być może kiedyś w akcie desperacji założę na siebie coś dziwacznego i nazwę to cosplayem przypadkowego przechodnia lub czymś w tym stylu. Dlaczego? Żeby zwrócić uwagę fotografów i fotoreporterów. Przebrany uczestnik zawsze będzie miał chociaż jedno porządne zdjęcie na pamiątkę. U sprzedawców to raczej nie działa.

Nawet ów materializm, tak pchający mnie niegdyś w stronę stoisk, nie chce działać. Rozglądam się. Widzę mnóstwo gadżetów, które często są bardzo ładne i zupełnie na serio mi się podobają. Zapewne jeszcze kilka lat temu bez zastanowienia rzuciłabym się na te kolorowe breloczki, figurki czy kubeczki ze znajomymi kreskówkowymi mordkami. Ale potem łapię się na tym, że jednak żal mi funduszy na coś, co koniec końców będzie tylko zbierać kurz gdzieś w kącie. Może to tak zwana dorosłość w ten sposób przypomina mi o wartości pieniądza. Więc staram się wybierać rozważnie, robię zakupy tylko na upatrzonych wcześniej straganach spod ulubionych szyldów, a na odrobinę szaleństwa pozwalam sobie jedynie w ramach ewentualnych prezentów dla rodziny i przyjaciół. Ale i tak na samym końcu złapie mnie moralny kac – bo okaże się, ile wydałam na przypinki, których poza wydarzeniami konwentom podobnymi i tak nie będę nosić. Bo się zniszczą, nie daj Bóg. Zwłaszcza ta z fan artem Czarnej Wdowy, która tak strasznie mi się spodobała. To, że część z nich i tak ma już tu i ówdzie ryskę, spowodowaną ocieraniem się o inne przypinki w stoiskowym koszyku, nie jest żadnym argumentem.

konwent NiuCon 2015 stoiska

Ktoś powie, że pogadanki, ciuchy oraz merchandising to nie wszystko i zapewne będzie miał rację. Tylko… Również w paru innych aspektach czasem łapię się na tym, jak bardzo nie potrafię wgryźć się w szeroko rozumiany konwentowy nastrój. Sprawdzenie programu, czy nie ma jakichś fajnych konkursów i zgłoszenie się do któregoś totalnie wypada z głowy. (Bardzo) chińska zupka – czytaj: jedna z najwłaściwszych potraw na imprezie przeznaczonej również dla fanów azjatyckich rzeczy – już drugiego dnia staje kością w gardle. I mimo tego, iż stara zasada mówi: „W sleepie się nie wyśpisz, idź gdzie indziej”, nocne harce konwentowiczów przestają bawić o czwartej nad ranem. To nie jest tak, że nie czuję się dobrze na tego typu wydarzeniach, bo z każdego, w którym przyszło mi wziąć udział, czerpałam niemało satysfakcji. Po prostu spora część konwentowych rytuałów – czasami wyczekanych przecież jak diabli – koniec końców przebiegała sobie gdzieś obok, a mnie nawet nie chciało się zacząć ich gonić. I nie do końca rozumiem, dlaczego. Bo przecież nie uważam ich wcale za głupie z gruntu i niegodne mojego skromnego udziału.

Czy to czasem aby nie starość?

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
2 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Paulina Początek
Paulina Początek
6 lat temu

Na konwenty jeżdżę nie mangowe, więc może się nie znam, ale jak piszesz, że byłaś tylko w sumie na dwóch faktycznie mangowych i tylko jako wystawca, to polecam zwyczajnie pojechać jako uczestnik i jednak dać szansę tym atrakcjom od rana do wieczora… :p Zupełnie nie rozumiem co jest dziwnego w tym, że coś się nie podoba jeśli się w tym praktycznie nie uczestniczy.

Leniwiec
6 lat temu

To co napisała Pani niżej + w zasadzie marudzisz na swoje wybory, a to chyba najgorsza z możliwych form marudzenia. Nie wiń konwentów za to, że w trakcie prelekcji Ty musisz pracować, nie wiń konwentowiczów, za to, że Cię nie rozpoznali, gdy przebrałaś się za postać z anime, które obejrzało raptem 20 osób.

Byłem na jednym, dosyć małym konwencie, w zasadzie jako gość, ale też jako bloger (dostałem wejściówkę, napisałem potem tekst) i w zasadzie bawiłem się świetnie. Może w tym roku, zamiast się wystawiać, jedź po prostu z zamiarem napisania jakiegoś tekstu o konwencie? Wtedy pójdziesz gdzie chcesz, a czasem to i przywileje specjalne będziesz miała 😀

Dagmara „Daguchna” Niemiec
Dagmara „Daguchna” Niemiec
Absolwentka filologii polskiej na UWr, co tłumaczy, dlaczego z czystej przekory mówi bardzo potocznie i klnie jak szewc. Niedawno skończyła Akademię Filmu i Telewizji i została reżyserem. Miłośniczka filmu, animacji, dobrej książki, muzyki lat 80. i dubbingu. Niegdyś harda fanka polskiego kabaretu, co skończyło się stustronicową pracą magisterską. Bywalczyni teatrów ze stołecznym Narodowym na czele. Autorka bloga Ostatnia z zielonych.
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki