Agnieszka „Fushikoma” Czoska: Ostatnie dwa tygodnie spędziłam “przygotowując się” do premiery Valeriana Bessona: pochłaniałam komiksy Mézièresa i Christina, wywiady z nimi… Pozwala mi to celebrować mój słaby francuski, ale komiksy czytałam akurat w większości po angielsku. Dlatego też nie wiem za dużo o polskim wydaniu, które ma na przykład zupełnie inny format (7 zamiast 21 tomów…). Zwróciłam za to uwagę na rozbieżność w tytułowaniu serii: oryginalnie to Valerian, od 2007 Valerian i Laureline (od Prawa kamieni), nowe wydanie angielskojęzyczne od pierwszego tomu podaje imiona obojga bohaterów, a polskie zostało przy pierwotnej wersji…
Marcin „Martinez” Turkot: Polska edycja z Taurus Media (chwała wydawcy!) to siedem wydań zbiorczych, zawierających po 3-4 części oryginalnej serii wraz z opracowaniem, opisującym dorobek obu twórców, jak i szkice okołovalerianowe. Właśnie (zdążyli przed naszą premierą filmu!) ukazał się tom ósmy z materiałami rozproszonymi – krótkimi historiami oraz dodatkowymi informacjami na temat świata przedstawionego. Ale to nie pierwsze polskie wydanie – seria zyskała u nas popularność dzięki kultowemu “Komiksowi-Fantastyce” – niestety, wyszły tylko cztery zeszyty. Ambasador cieni zadebiutował w naszym kraju na łamach “Świata komiksu”, zaś najwcześniej publikowane u nas były fragmenty Na fałszywych Ziemiach – pod tytułem Kosmiczne fanaberie w “Świecie młodych” (ale były to tak zamierzchłe czasy, że nawet ja nie pamiętam). Swoją drogą nie dostrzegam tego, że zanim poszczególne historie wydano w formie albumów, fabuła była publikowana w odcinkach w różnych komiksowych periodykach (może najwyraźniej “linie cięcia” widać we wspomnianych Fałszywych Ziemiach). Te pierwsze polskie przekłady nosiły nadtytuł Valerian, więc pewnie dlatego obecny wydawca pozostawił go w tej formie. Niesłusznie moim zdaniem, gdyż Laurelina niemal od początku serii jest równoprawną partnerką agenta czasoprzestrzennego.
A: Christin i Mézières są często pytani o postać Laureline, to w jaki sposób z drugoplanowej stała się pierwszoplanową, czy Valerian jest jej chłopakiem, czy tylko razem pracują… Co do tego drugiego pytania, panowie używają słowa romans, ale mówią też, że spotykają czytelników przekonanych o tym, że bohaterowie od początku są parą oraz takich, którzy absolutnie nie biorą tego pod uwagę. Sama Laureline… no ja się w niej bujam, jak Besson! Strasznie mi się podoba to, że jest jednocześnie miła, pozytywna, twarda i do tego jest świetną agentką. Po fotosach z filmu spodziewałam się raczej kolejnej niewrażliwej twardzielki (mam nadzieję, że to tylko takie kuszenie przeciętnego widza na superbohaterskie pozy). Mézières stwierdził w jednym z wywiadów, że Christine wymyślił tę postać, bo łatwiej było rozpisać “narrację” na dialogi, niż kazać Valerianowi gadać do siebie “teraz zrobię to czy tamto”. Laureline pojawia się w Złych snach jako ktoś w rodzaju Małego Johna, zostaje zamieniona w jednorożca (co czego potem nawiązuje np. w tomie W niepewnych czasach) i zmusza Valeriana do zatrudnienia jej jako partnerki i zabrania do przyszłości. Czyli już w pierwszym odcinku serii dziewczyna ze średniowiecza przebojem zdobywa posadę agentki czasoprzestrzennej! Mam takie wrażenie, że potem (tak do 10 tomu) trochę nie do końca było wiadomo, kim zostanie. Często sprzeciwiała się Valerianowi, wykazywała liberalne czy nawet libertariańskie przekonania, zawsze stała murem za miejscowymi przeciwko tyranom, a nawet ziemskim próbom przejęcia nad nimi kontroli… Ale wyłania się jako pełnowymiarowa osobowość (moim zdaniem) gdzieś w okolicach Metra Châtelet. Jak dla mnie cała seria nabiera wtedy pewnej powagi, ten zeszyt rozpoczyna też długi wątek związany z bogami z planety Hypsis i znikającą przyszłością Ziemi – wcześniej Valerianowi było bliżej do kolekcji potyczek niż długiej fabuły.
M: Ja najbardziej cenię właśnie tę pierwszą połowę serii. Pewnie ze względu na sentyment – Miasto niespokojnych wód, Cesarstwo Tysiąca Planet oraz Krainę bez gwiazd czytałem bowiem w czasach młodzieńczych. Bieganiny i strzelaniny sprawiały mi wtedy wielką frajdę i do tej pory napawam swe oczy barokowym przepychem tych plansz – dodam jeszcze, że moim absolutnym faworytem są Bohaterowie równonocy – symetryczna struktura oraz pełne rozmachu kadry, a także komentarz na temat współczesnych nam ideologii czynią z tego tomu perełkę kolekcji – choć bardziej nadaje się do oglądania niż czytania. Jestem pod wrażeniem swobody, z jaką autorzy skaczą między konwencjami – od fantasy, przez postapokalipsę, space operę, urban fantasy, po groteskę i satyrę na współczesność. Możliwość nieograniczonego niczym podróżowania w czasie i przestrzeni zapewnia ogromną rozpiętość scenerii oraz fabuł – dzięki temu nie ma tutaj monotonii i powtarzalności. A na dodatek udało im się w finale serii spiąć logicznie wszystkie wątki oraz postacie, których w całej ponad czterdziestoletniej historii tytułu zrobiło się co niemiara. Ewolucja ta jest moim zdaniem nieprzypadkowa – jako że fantastyka jest tak naprawdę komentarzem na temat współczesnych problemów i lęków, to przejście od huraoptymistycznej przygodówki do analizy socjologicznej oraz teologicznej jest jak najbardziej na miejscu.
Nie jesteś odosobniona w swojej miłości do Laureliny. Mézières wspomina w jednym z wywiadów, że często odbiera telefony od kobiet o tym imieniu, których rodzice byli fanami serii. Na pewno zasługuje na miejsce w panteonie komiksowych bohaterek – obok Barbarelli, Kriss de Valnor czy Pelissy (bądź Elektry, Jessiki Jones albo Marthy Washington zza oceanu). Rozwaga i empatia tej heroiny czynią z niej idealną przeciwwagę dla narwanego i zwykle nieodpowiedzialnego Valeriana. Bohaterka wie ponadto, jak wykorzystywać swoje wdzięki i bardzo często używa swojego uroku osobistego w dyplomacji i targach – jednocześnie nie jest przy tym wulgarna, a pewna siebie. Kiedy każde z nich rozwiązuje sprawę osobno, Laurelina posługuje się mózgiem, zaś jej partner – mięśniami. Pierwsza metoda zawsze jest skuteczniejsza.
A: To prawda, twórcy też to widzą – i tłumaczą, że samo im wyszło. Akurat w tym nie ma żadnej ideologii czy tajnego planu. Zwykle deklarują, że chcieli stworzyć komiks science fiction, bo cenili powieści z tego gatunku i mieli zamiar odejść jak najdalej od standardów wyznaczanych przez amerykański komiks superbohaterski. Poza tym Mézières, pytany o szczegóły scenariusza, odsyła wszystkich dziennikarzy do Christina, a sam deklaruje, że dla niego najciekawsze było tworzenie czegoś w rodzaju atlasu i bestiariusza wszechświata. Wymyślanie obcych planet, ich środowisk i mieszkańców, wynajdowanie zupełnie innych od naszych sposobów na życie. Zwykle wtrąca przy tym komentarz o tym, że Lucas pożyczył sobie sporo tej estetyki do Gwiezdnych Wojen (ani nie pytając, ani nigdy tego w ogóle nie przyznając). Ale jest też coś ważniejszego, przynajmniej dla mnie, co wiąże się z tworzeniem tego przewodnika po galaktyce: w pewnym sensie też ma on napisane “Don’t panic!” na tylnej okładce. Panowie deklarują, że nigdy nie interesowało ich opowiadanie o superbohaterach, wielkich zwycięstwach i walce z obcymi. Najbardziej widać to w Ambasadorze cieni. Laureline ani Valerian niczego nie rozwalają, nie ma wybuchów, jest kilka potyczek – ale agentka wychodzi z nich podstępem, negocjując… W tym tomie Laureline przemierza Punkt Centralny, ogromną stację kosmiczną z przedstawicielstwami wszystkich znanych planet, w poszukiwaniu Valeriana i ziemskiego ambasadora, korzystając z pomocy (często ją kupując) innych ras. Zjednuje sobie przy tym sprzymierzeńców (fanów, wiernych sprzedawców informacji…), którzy zostaną z nami do końca serii – trójkę Shingouzów. Bardzo do mnie przemawia ta atmosfera akceptacji, nawet zachwytu dla zróżnicowania mieszkańców kosmosu. Szacunku dla ich, czasem dziwnych czy “barbarzyńskich”, obyczajów. A z drugiej strony duży dystans do tych, którzy opierają swoje życie na gromadzeniu zysków.
M: O tak, seria pełna jest elementów z całego sztafażu fantastyki – jak wspominałem, jej formuła pozwala na swobodne żonglowanie konwencjami. Trudno mi powiedzieć, czy to Valerian i Laurelina mieli wpływ na gatunek, czy to rozwój science fiction kształtował serię komiksową – założyłbym raczej ewolucję równoległą. Na szczęście nie sprowadza się to do warstwy li tylko estetycznej i pustego efekciarstwa. Mam wrażenie, że każdy ekosystem planetarny jest dogłębnie przemyślany i opiera się na unikatowych szczególikach, widocznych w tle – architekturze, technologii, kulturze, strojach, faunie i florze. Właśnie to uwielbiam we wszystkich światach wykreowanych przez twórców. Dziwię się, że do tej pory nikt nie odważył się stworzyć gry (komputerowej, planszowej, karcianej czy fabularnej) osadzonej w tym uniwersum. Chętnie zostałbym playtesterem.
A: Mnie też zachwyca głębia wszechświata Christina i Mézièresa, wielowymiarowość postaci (Laureline jest całkiem podobna do Małgorzaty Bułhakowa). Totalność tego pomysłu. Moje dwa tygodnie w świecie Valeriana i Laureline na pewno się przeciągną. Czeka mnie film Bessona, dobrze czyta mi się wywiady z autorami i zostało mi sporo rozproszonych epizodów do nadrobienia. Mam nadzieję, że komercja podchwyci tę nową falę zachwytu (założę się, że nie jestem sama), bo bardzo chętnie obwieszę się gadżetami z tego uniwersum. Jest tak pozytywne, otwarte, równościowe – a wszystko w zupełnie niewymuszony, bezpretensjonalny sposób.
M: Dzięki swojej wielowymiarowości oraz długowieczności seria na pewno godna jest lektury niejednokrotnej (pewnie po obejrzeniu filmu rzucę się na komiksy ponownie). Nie wiem, czy rzecz się sprzeda – w popkulturze dominują obecnie przede wszystkim produkty superbohaterskie oraz gwiezdnowojenne… Miejsce dla Valeriana i Laureliny się z pewnością znajdzie, nie liczę jednak na produkcję masową – raczej będą to rzeczy niszowe. Trzymam kciuki za to, by film przyniósł zyski w Europie i Chinach (w Stanach był klapą), bowiem wtedy być może Besson zdecyduje się na stworzenie kolejnych części.