Ktoś może jeszcze pamięta mój tekst o pierwszych odcinkach Korony królów, opublikowany na naszych łamach półtora roku temu? Dość przychylny temu tytułowi i względnie optymistycznie prognozujący jego przyszłość, wbrew negatywnym z różnych – nie zawsze merytorycznych – przyczyn recenzjom. I choć zrażona zbytnim podążaniem twórców za tureckim Wspaniałym stuleciem odpuściłam sobie bardziej stałe oglądanie, to parę miesięcy temu wróciłam do serialu. Powód był tyleż miły, co prozaiczny – po prostu jeden z aktorów grających w moim filmie dyplomowym dołączył do stałej obsady Korony. Nie powiem, to przyjemne uczucie obserwować rozwijające się kariery ludzi, w których dostrzegłaś potencjał, zanim to było modne. Tym bardziej że kolega aktor już zyskał sobie grono fanek. Wprawdzie głównie takich w przedziale wiekowym 12-15 lat, ale w sumie czy nie takie są najwdzięczniejsze?
Abstrahując od okoliczności, powrót do Korony skłonił mnie do ogólnych refleksji na temat tego serialu. Bo sporo się przecież zmieniło od czasu mojego poprzedniego tekstu. Chociażby tak prozaiczne rzeczy, jak posunięta do przodu akcja czy przetasowująca się ze względów fabularnych obsada, choć po pełnych dwóch sezonach one chyba nikogo nie dziwią. Całościowo produkcja „wyrobiła” się, tak w kwestii scenariusza, jak i realizacji; mimo wciąż zauważalnych podobieństw do tureckiego przeboju o Sulejmanie Wspaniałym ogląda się ją przyjemnie, bez napinki. Ale przede wszystkim ogólna atmosfera wokół tego tytułu różni się od tej, która towarzyszyła premierze. Niewątpliwie odpuścił – choć nie całkowicie – nastrój wciąż powszechnego (niestety!) drwienia z krajowych produkcji dla zasady, dodatkowo połączonego z niechęcią do produkującej Koronę telewizji publicznej. Paradoksalnie, stężenie najeżdżania na ten serial zrobiło się nieznośne jeszcze na etapie przedpremierowym. I nie było to typowe chyba dla każdej premiery marudzenie znudzonych czy poszukujących atencji internautów. Biorąc pod uwagę, jak wielki wkład miały tu różnorakie media, uznające się tudzież uznawane przez pewne grupy odbiorców za opiniotwórcze, nie bałabym się nazwać tej akcji zwyczajną nagonką. Tutaj na ironiczne pozdrowienia zasługuje chociażby Gazeta Wyborcza, szafująca nagłówkami w stylu Obejrzeliśmy, żebyście wy nie musieli oglądać i tym podobne. Daleko czemuś takiemu do jakiejkolwiek merytoryczności.
Wiadomo, że część zarzutów wysuwanych wobec Korony królów była w jakimś stopniu zasadna. Należały do nich uwagi historyków, dostrzegających w serialu nieścisłości wobec faktów czy wszelakie anachronizmy. Jednak ich wykorzystanie przez antyfanów jako (żart niezamierzony) koronnego dowodu na słabość produkcji pachnie już nieco hipokryzją. Wszak podobne głosy ze strony znawców i pasjonatów tematu pojawiły się chociażby przy okazji Czasu honoru – serialu pozującego na historyczny, a w praktyce niebędącego nawet porządną przygodówką. Ale wtedy przytłaczająca większość widowni nawet się nie zająknęła, bezkrytycznie łykając produkcję, w której niemal wszystkie odstępstwa od faktów wykraczały daleko poza licentia poetica. Nie wiem, może to brak skomplikowania fabuły, opartej w dużej mierze na pretensjonalnych wątkach romansowych, zadziałał w niemal magiczny sposób na odbiorców. Albo w sytuacji Korony urzeczywistniła się zasada rodem z przysłowia Jak się chce psa uderzyć, kij się zawsze znajdzie. Bo szczerze mówiąc coś takiego, jak serial czy film historyczny trzymający się faktów w stu procentach nie istnieje – a to, co poczytywano serialowi o Kazimierzu Wielkim za grzechy ciężkie, mieści się co najwyżej w kategorii powszednich, oglądanych regularnie w innych produkcjach i nijak niewykrzywiających odbioru tychże.
Najistotniejsze wydarzenia pozostały nienaruszone, co pozwoliło widzom zyskać nieco lepsze wyobrażenie o panowaniu ostatniego z Piastów niż garstka suchych faktów wyniesionych ze szkolnych lekcji historii. I/lub inspirację do poszerzenia tej wiedzy we własnym zakresie. Podobnie jak w przypadku Wspaniałego stulecia, którym polski serial inspiruje się aż nadto, zafrapowana widownia zapragnęła wiedzieć, jak to było, które fakty twórcy przekształcili przez wzgląd na filmowe reguły i tak dalej. Sytuacja była o tyle szczególna, że niewiedzę na temat Imperium Osmańskiego jeszcze można w naszej szerokości geograficznej zrozumieć. Ale że tak niewiele w sumie wiemy o jednym z najważniejszych władców w polskiej historii? Na szczęście na ciekawych tematu czekały książki (często pojawiające się na rynku na fali popularności Korony) oraz Internet, co zostało wykorzystane niemal w stu procentach. W 2018 roku trzecim najczęściej czytanym artykułem polskiej Wikipedii był biogram Kazimierza Wielkiego, a w dyskusjach na fanpage’u serialu widzowie nie raz i nie dwa błyszczeli znajomością tematu. Chyba najbardziej wesołym przykładem był czas, gdy w Koronie pojawiła się postać Krystyny Rokiczany, trzeciej i niezbyt legalnej żony króla Kazimierza. Jan Długosz, chyba nie za bardzo przychylny czeskiej mieszczce, w swoich kronikach jako przyczyny szybkiego zakończenia tego związku podawał ukrywaną przez oblubienicę chorobę, konkretnie świerzb, i jej brzydki efekt – łysinę. Nie było potem facebookowego wpisu o Rokiczanie, pod którym nie padłoby od któregoś z fanów zasadnicze pytanie: „Przepraszam, ale pokażecie łysą Krystynę?”.
Cegiełkę do tej swoistej edukacji prędko dołożyli sami twórcy serialu. Pojawił się emitowany niemal równolegle cykl dokumentalny zatytułowany Korona królów – Taka historia… W każdym odcinku nakreślany jest szerszy obraz wybranego motywu pojawiającego się w fabule. Dzieje serialowych dynastii, elementy średniowiecznego życia codziennego, rola duchowieństwa i kobiet w społeczeństwie, zawiłości związane z podbojami czy rozwojem edukacji oraz kultury – chyba nie było istotnego historycznie wątku, który nie zostałby w Takiej historii… omówiony. Ciekawa treść zostaje doskonale opowiedziana przez jednego z aktorów, Wojciecha Żołądkowicza, w otoczeniu serialowych dekoracji i z udziałem statystów, odtwarzających w tle scenki rodzajowe. Swoistą kropkę nad i stanowią fragmenty macierzystej produkcji, wykorzystywane jako ilustracja niektórych zagadnień. Ze względu na rozbieżności emisyjne czasami są to materiały, których we właściwym serialu jeszcze nie pokazano. Taki śmieszny, mały bonus dla fanów. Z kolei nie-fani powinni docenić wartość całej reszty – jest wartościowa merytorycznie, a z drugiej strony daleko temu wszystkiemu do nudy szkolnego wykładu.
Mam wrażenie, że zamieszanie wokół Korony królów w jakiś sposób przełożyło się na zainteresowanie polskimi telewizyjnymi produkcjami historycznymi i kostiumowymi w ogóle. A te niestety wydają się pieśnią przeszłości. Nie trzeba być szczególnym ekspertem w tej dziedzinie, aby to zauważyć. Starczy rzut oka na tematykę odcinkowców z ostatniej dekady, produkowanych przez Telewizję Polską (bo nie oszukujmy się, w temacie seriali historycznych tylko ona naprawdę się liczy). Jeżeli pojawiały się tytuły, których akcja nie toczyła się współcześnie, najczęściej opowiadały o II wojnie światowej. Czy to ten mocno przereklamowany Czas honoru, czy pomniejsze produkcje pokroju Sprawiedliwych czy Wojennych dziewczyn – tak naprawdę trudno ich w wypadku mówić o dużym nowatorstwie podjęcia tematu czy jego wizualnego przedstawienia. Można by nawet bardzo złośliwie powiedzieć, że wybierając właśnie taką tematykę, twórcy szli na łatwiznę, ograniczając zapotrzebowanie kostiumowe do mundurów i burych szmat. Tendencję próbowano przełamywać serialami sięgającymi do innych okresów historycznych – 1920: Wojna i miłość obejmuje czas wojny polsko-bolszewickiej, skądinąd udany Bodo toczy się głównie w epoce dwudziestolecia międzywojennego, w dodatku w barwnym środowisku artystów. Ale z jakiegoś powodu TVP nie poszła za ciosem i na ładnych parę lat w temacie nic nowego się nie zadziało. Poza tym to jednak wciąż były czasy bardzo nieodległe od współczesności. Ostatnie seriale osadzone w dawniejszych epokach, takie jak Królowa Bona, Kanclerz, Crimen czy Królewskie sny, pochodzą z lat 80. I choć realizowane były z wielką starannością oraz udziałem znakomitych aktorów, w widoczny sposób zestarzała się ich forma. Z tego względu nie mogą zastąpić potencjalnych nowych produkcji kostiumowych. Tutaj niestety często słychać głosy z gatunku „hurr durr, kiedyś to były seriale, teraz nie ma seriali”. I nie będzie przy takim podejściu z różowymi okularami nostalgii na nosie. Korona królów dzięki zainteresowaniu, z jakim się spotkała, uchyliła nieco furtkę serialom historycznym i spółce. Nieznacznie na razie, ale liczę, że to dopiero początek. Chyba niezły, bo zarówno Drogi wolności, jak i Stulecie winnych porywają się na nieco ciekawszy tudzież szerszy okres historyczny, śledząc losy kilkupokoleniowych rodzin. Co przyniosą nam kolejne sezony? Zobaczymy.
Trzecią – i przyznam, że dla mnie osobiście najważniejszą – rzeczą, jaką przyniosła ze sobą Korona, jest potężna garść nowych, aktorskich twarzy. Choć daleka jestem od typowych w tym temacie żartów o Szycu, Karolaku i Adamczyku (które zresztą są bardzo słabe i świadczą o marnej wiedzy żartującego na temat krajowej kinematografii), to nie mogę zaprzeczyć, że powtarzalność list płac w naszych filmach i serialach jest czasem trochę za duża. Wcale nie jest tak, że nie mamy w Polsce wielkiej liczby utalentowanych aktorów, bo mamy. Problemem są ludzie odpowiedzialni za układanie obsad, którym bardzo rzadko chce się wyjść poza aktualnie modną pulę nazwisk i próbują to usprawiedliwiać rzekomym przywiązaniem widzów do twarzy, które – jak w tytule popularnego programu – brzmią znajomo. Chyba jednak nie do końca tak to działa, skoro przy ekipie Korony, złożonej głównie z nieopatrzonych aktorów, widzów irytowała obecność Marcina Rogacewicza, znanego im jako jeden z lekarzy ze szpitala w Leśnej Górze, a tu grającego dość istotną postać. Oczywiście nie jest tak, że mamy w serialu same „świeżaki”, bo na drugim planie przewija się niemało doświadczonych i występujących w różnych produkcjach osób, ale przeważająca liczba kluczowych postaci odtwarzana jest przez nazwiska niezbyt rozpoznawalne dla szerokiej publiczności. Dla tej węższej, interesującej się krajowym kinem, zresztą też nie bardzo. I świetnie, bo ujawniło się sporo utalentowanych aktorów płci obojga. Jedni już skorzystali na obecności w Koronie, bo chociażby Paulinę Lasotę (kasztelanka Cudka), Andrzeja Popiela (książę Bolko Mały) czy Hannę Wojak (dwórka Jutta) widuję obecnie w innych serialach. Szansę na sukces dostał grający starszego Kazimierza Wielkiego Andrzej Hausner, do tej pory bardziej rozpoznawalny z głosu niż z twarzy – pracował sporo jako aktor dubbingowy i lektor programów telewizyjnych. Co mnie trochę dziwi, bo w Koronie naprawdę błysnął talentem, zwłaszcza w kilku bardzo trudnych scenach.
Nie da się zaprzeczyć, że wielkim wygranym jest tu Wojciech Żołądkowicz. W serialu udanie wcielił się w postać Olgierda Giedyminowica, wielkiego księcia litewskiego, a ponadto jako gospodarz wspominanego już cyklu Taka historia… urzekał naturalnym wdziękiem i charyzmą. Nic dziwnego, że zyskał chyba największą sympatię widzów spośród całej obsady. Mocny wyraz tego można było zaobserwować niedawno na fanpage’u serialu – zgadnijcie, czyje „ściankowe” zdjęcie z prezentacji jesiennej ramówki TVP jako jedyne miało całą masę pozytywnych komentarzy? Względy widowni to jednak nie wszystko. Gdy dystrybutor filmu (Nie)znajomi ujawnił niedawno plakat do tej produkcji, obok przereklamowanej Mai Ostaszewskiej, nieświeżego już Łukasza Simlata czy powoli budującej swoją karierę Aleksandry Domańskiej zobaczyliśmy… Wojtka Żołądkowicza właśnie. Początek zasłużonej ekranowej kariery? Być może. Czegoś takiego życzę chyba wszystkim aktorom, którzy dopiero przy serialu o Kazimierzu Wielkim dostali okazję, aby się pokazać i popisać talentem.
Korony królów można nie lubić. Ale nie wypada umniejszać znaczenia, jakie ta produkcja ma. Bo wpływ serialu na krajową popkulturę jest faktem, a potencjał tych zmian może być naprawdę spory. Czy faktycznie opowieść o końcu dynastii Piastów, która w tym sezonie poszerzy się o panowanie króla kobiety Jadwigi Andegaweńskiej i początki rodu Jagiellonów, rozpocznie długotrwały popyt na produkcje kostiumowe oraz historyczne w naszej telewizji? Bardzo bym tego chciała. Nie tylko ze względu na fakt, że to ciekawe gatunki i lubię takie tytuły czasem obejrzeć. Głównie dlatego, że mógłby to być powiew różnorodności w nieco stężałym świecie naszych odcinkowców. Kto wie, może nawet początek prawdziwego otwarcia się na produkcje gatunkowe, w polskiej telewizji i kinematografii od lat niesłusznie traktowane po macoszemu. Czas pokaże. Na razie mamy zainteresowanie widowni, nowe nazwiska w czołówkach i na plakatach oraz majaczący dość wyraźnie na horyzoncie kolejny, trzeci już sezon Korony.