Osoby urodzone w latach 80., które swoją przygodę z czytelnictwem zaczynały pod ich koniec albo na początku 90., zapewne dobrze pamiętają harlequiny, które zalewały wtedy rynek. Ci bardziej wyrobieni albo chcący obcować z bardziej ambitną literaturą pamiętają zapewne wydawnictwo Phantom Press. To właśnie dzięki niemu Polacy po raz pierwszy zapoznali się z Szatańskimi wersetami, niektórymi książkami Stephena Kinga, Iry Levina, Clive’a Barkera czy Williama S. Burroughsa. Wydawane przez nich książki były masówką – jakość tłumaczenia, redakcji czy samych wydań wielokrotnie pozostawiały wiele do życzenia, ale to właśnie dzięki temu możliwe było chociażby udostępnienie szerszej publiczności Ziemiomorza. Poza literaturą ambitną, wydawnictwo zalewało rynek również tandetą, która prawdopodobnie pozwalała mu zarobić i wydać pozycje ciekawsze. Wśród tandety Phantom Pressu znajdowały się również horrory Guya N. Smitha, ale nawet najgorszemu pisarzynie zdarzyć może się dobra książka – i taką jest właśnie Szatański pierwiosnek, będący pierwszym horrorem, jaki przeczytałem, mając siedem czy osiem lat.
Al Pennant, amerykański milioner, kupuje położoną w Szwajcarii willę La Maison des Fleurs – Dom Kwiatów. Ma pełną świadomość tego, że przed laty była ona siedzibą gestapowskiego oprawcy i że najprawdopodobniej doszło tam do co najmniej jednego mordu, ale nie zniechęca go to do chełpienia się nową rezydencją. Mężczyzna za nic ma przerażenie żony Veroniki i syna Toda, którym nocą ukazują się nazistowski oprawca Reichenbach i jego ofiary, które od lat noc w noc przeżywają tę samą gehennę. Dziwne wydarzenia i psychoza rodziny narastają z każdym dniem, Al decyduje się jednak przewieźć rezydencję do Stanów, zaś Veronica i Tod mają płonną nadzieję, że gdy dom stanie w nowym miejscu, ich koszmar się skończy. Ale czy potężne zło można tak łatwo pokonać?
Mimo pewnych obaw, jakie towarzyszyły mi, gdy po latach ponownie zetknąłem się z Szatańskim pierwiosnkiem, mogę z ulgą przyznać, że mimo upływu lat, książka ponownie bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Pomysł z szatańskim pierwiosnkiem, nawiedzoną rezydencją i zamieszkującym ją nazistowskim katem, który przez dziesięciolecia znęca się nad swoimi ofiarami, nadal ma moc. Akcja jest wartka i wciągająca, toteż lektura powieści to rzecz naprawdę przyjemna i wciągająca bez reszty na około cztery godziny, tyle bowiem mniej więcej należy poświęcić na ukończenie tej niezbyt grubej książki. Jeśli miałbym zarzucić coś fabule, wskazałbym na bohaterów, których zachowanie może trochę drażnić – od pewnego momentu doskonale zdają sobie sprawę z tego, że z La Maison des Fleurs zdecydowanie coś jest nie tak, co przeraża ich doszczętnie, a mimo wszystko idą w zaparte, stwierdzając raz po raz, że dadzą domowi jeszcze jedną szansę; a nuż zło, które się w nim zasiedliło, dobrowolnie go opuści? Wśród nieco upierdliwych rzeczy, jakie charakteryzują książkę, wymieniłbym jeszcze powtarzany do znudzenia, niemalże za każdym razem, gdy się pojawia, upiorny wygląd widma, z obowiązkowym zaakcentowaniem płatów skóry odpadających z czaszki. Obydwa powyższe bywały odrobinę irytujące, ale mimo wszystko – przynajmniej w mojej opinii – nie wypłynęły znacząco na odbiór książki. Podobnie jak chociażby fabuła, której zakończenie może się niektórym w pewnym momencie wydawać oczywiste (cóż, przyznaję, że jako ośmiolatek jej nie rozgryzłem i byłem niezmiernie ciekaw, jak się skończy), która jednak nadrabia klimatycznymi retrospekcjami, będącymi snami bohaterów.
Trochę za smutkiem muszę stwierdzić, że po upływie tak wielu lat Szatański pierwiosnek niestety przestał straszyć. Człowiek naoglądał i naczytał się już więcej okropności, a i umysł przestał być tak elastyczny jak w dzieciństwie, sprawiając, że podczas powtórnej lektury nie czuło się nawet dreszczu na plecach czy zimnego potu na karku. Groza co prawda się ulotniła, ale na szczęście klimat wciąż jest wyczuwalny, będąc dodatkowym bodźcem sprawiającym że Szatański pierwiosnek po prostu bez zapamiętania pochłaniałem strona po stronie. Mimo wszystko jedno w Szatańskim pierwiosnku się nie zmieniło – sceny, w których Smith opisuje kaźń zgotowaną ofiarom przez Reichenbacha, nadal mogą zrobić wrażenie i nawet mimo stępionej plastyczności umysłu łatwo wczuć się zarówno w klimat powieści, jak i poniekąd w sytuację ofiar oraz ludzi, którzy te wszystkie okropności obserwują. Gdyby ktoś zdecydował się zekranizować książkę i pozostać wierny okrucieństwom opisywanym przez autora, zaś w realizację zatrudnieni byliby dobrzy magicy od charakteryzacji i efektów specjalnych, Szatański pierwiosnek pod względem makabry zapewne zdołałby przebić Piły i Hostele.
Książka, o dziwo, spełniła oczekiwania, jakie w niej pokładałem, gdy po latach z radością wziąłem ją do rąk. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że jest to najlepsza z dotychczas przeczytanych przeze mnie książek Smitha, spokojnie zasługująca na mocną siódemkę. Ocenę z sentymentu jednak trochę zawyżam i wybaczam autorowi to, że spłodził takie rzeczy, jak chociażby, pożal się boże, Bestię czy Trzęsawisko, które czasem sprawiały, że zaczynałem wątpić w książkowy horror i skutecznie zniechęciły mnie do czytania następnych jego powieści. Jeśli zobaczycie Szatański pierwiosnek w bibliotece bądź antykwariacie, kupujcie bądź kserujcie; nawet jeśli macie o Smisie niezbyt pochlebne zdanie, ta książka być może pozwoli wam spojrzeć nań trochę przychylniej.
Podsumowanie
Nasza ocena
Plusy:
+ klimat
+ akcja
+ ciekawa lokacja – nawiedzony dom
+ dobre, choć dosadne opisy kaźni
Minusy:
– niektóre opisy niepotrzebnie są powtarzane
– niezbyt inteligentni bohaterowie
Wydaje mi się, że czytałam coś tego autora o kanibalach… Czy o jakimś dziwnym projekcie rządowym (jakiś stwór uciekł z laboratorium i zapładniał wszystkie samice, jakie się napatoczyły, rodziły się z tego potwory, które rozrywały matkę żywcem). Czytałam też coś o zmutowanych krabach i inne, o zmutowanych szczurach, ale autora nie jestem pewna. Byłam wtedy w wieku gimnazjum/wczesne liceum i czasem dziwię się, że bibliotekarki pozwalały mi wypozyczać taką makabrę 🙂
Zmutowane kraby brzmią niesamowicie xD
Ale akurat cykl Kraby to jedno z największych badziewi w karierze Smitha, która składa się prawie tylko i wyłącznie z badziewi :D.