Czasami mam wrażenie, że na najlepsze produkcje filmowe czy telewizyjne w swoim życiu trafia się najczęściej pokrętnymi drogami. A przynajmniej mi zdarza się to z podejrzaną regularnością. Właśnie w taki sposób natknęłam się na Lewisa. Serial, który trafił do polskiej telewizji bez promocyjnego szumu. Tak bardzo po cichu, że nie jestem w stanie podać precyzyjnej daty. To był przełom 2019 i 2020 roku, z przechyłem bardziej ku temu drugiemu. Pewnie bym nawet nie zauważyła, gdyby nie moja mama, która ma nawyk sprawdzania pierwszych odcinków większości seriali debiutujących na polskich kanałach – a ja mam nawyk okazjonalnego zaglądania jej przez ramię, co tam dzisiaj wjechało na tapet.
Protagonistą tej historii jest policjant z Oxfordu, Robbie Lewis. Postać wcale nie nowa. Jeszcze kilka lat wcześniej, przez ponad dekadę, był sierżantem u boku tytułowego bohatera innego serialu, Sprawy inspektora Morse’a. Zresztą okoliczności debiutu Lewisa w Polsce są przez to kuriozalne. Pojawił się na falach BBC First w momencie, kiedy od prawie dwóch dekad w krajowej telewizji nie widziano oryginalnej serii, a na Epic Dramie pokazywano już którąś transzę – nakręconego później niż Lewis – jej prequela, Endeavour. Sprawy młodego Morse’a. Bajzel okrutny, który jednak nie wpływa aż tak intensywnie na odbiór. Ale o tym za chwil parę.
Nie będę udawać – nie jestem wobec Lewisa obiektywna. Kupiło mnie w nim właściwie niemal wszystko, co tylko mogło. Nie dziwię się jednak swojemu oczarowaniu, bo już w czasach swojej premiery niewiele seriali mogło z nim konkurować pod kątem fabularnego dopracowania, a we współczesnej telewizji to w ogóle ze świecą takich szukać.
Robbie Lewis wraca po dwóch latach do Oxfordu – starszy, lekko strzaskany słońcem Brytyjskich Wysp Dziewiczych, przeczołgany życiowo po nagłej śmierci ukochanej żony Valerie. Już nie jako sierżant, jak za czasów Morse’a, ale inspektor. Jego nowa przełożona, szefowa oxfordzkiej policji Jean Innocent, nie jest zachwycona powrotem starego gliny, który jak dla niej powinien już iść na emeryturę. Jednak sytuacja zmusza ją, by tymczasowo dopuścić go do śledztwa w sprawie zabójstwa studentki i przydzielić jako partnera młodemu sierżantowi Jamesowi Hathawayowi, bo jego dotychczasowy inspektor nawywijał… W ten sposób rozpocznie się znajomość dwóch odmiennych osobowości – zarówno zawodowa, jak i prywatna – która zmieni więcej, niż by się obaj panowie mogli spodziewać.
Wizja Lewisa jako serialu będącego sequelem tudzież spin-offem może odstraszyć niektórych widzów, obawiających się, że bez znajomości głównego tytułu wiele rzeczy przeleci im nad głową. Zupełnie niepotrzebnie. Mamy tu bowiem do czynienia z fantastycznym przykładem produkcji tego typu, która jest zrozumiała zarówno dla fanów oryginalnej serii, jak i również nowych odbiorców. Wszystkie najistotniejsze informacje zostają przekazane w jasny, a zarazem subtelny sposób, zgrabnie wplecione w fabułę pierwszych odcinków. Oczywiście są tu też pewne „ekstrasy” z drugim dnem czytelnym tylko dla miłośników Spraw inspektora Morse’a (chociażby wizualne czy sytuacyjne paralele), ale nowy oglądacz nie powinien poczuć się zagubiony z tego tytułu – zapewne potraktuje je jako kolejne sceny ubarwiające świat przedstawiony.
Podobnie jak oryginalna seria, Lewis rzuca głównych bohaterów w realia Oxfordu, miasta uniwersyteckiego przesiąkniętego akademickim klimatem. Z tego powodu każde ich śledztwo w jakiś sposób będzie zahaczać o to środowisko. A czego w nim nie ma! Dumni i butni profesorowie. Przesadnie ambitni studenci albo odwrotnie, tacy z trudem radzący sobie w meandrach wyższej edukacji. Zafiksowani na swojej pracy badacze. Nawet jeśli wydaje się, że konkretna sprawa nie będzie miała inteligenckich powiązań, w miarę rozwoju fabuły zawsze jakieś wychodzą. Na różnych polach, od motywów zbrodni aż po detale. Wybór jest szeroki: może się przewinąć dawne malarstwo, łacina w dużych dawkach albo odniesienia do sztuk Szekspira. W takich warunkach działają nasi protagoniści. Bez wielkiego entuzjazmu ze strony Robbie’ego, wywodzącego się z klasy robotniczej gościa z północy, dla którego mimo dwóch dekad pracy w Oxfordzie to wszystko jest jakimś domem wariatów. Inaczej sprawy się mają z Jamesem, który przed wstąpieniem do policji zaliczył teologię (ale w Cambridge) i nieukończone seminarium duchowne – więc w podobnych klimatach zdaje się czuć jak ryba w wodzie.
To, co teraz powiem, zabrzmi dziwnie w kontekście serialu kryminalnego, ale… Nie próbujcie przy oglądaniu odgadywać, kto jest mordercą – śledztwa są tak pozaplatane, że prawie nigdy to się nie udaje. Nawet taki stary wyjadacz gatunku, jak ja, tylko raz rozszyfrował tożsamość zabójcy wcześniej niż bohaterowie – a i to z zupełnie innych przyczyn, niż wskazywałyby tropy. Bo mam wrażenie, że to nie rozwiązanie zagadki jest w Lewisie celem nadrzędnym, któremu bezwzględnie podporządkowuje się wszystkie inne aspekty fabuły. Równie istotne okazuje się obserwowanie tła obyczajowego kolejnych spraw czy ich wpływu na życie związanych z nim osób – wliczając w to protagonistów. Wszelkie relacje międzyludzkie są koniec końców faktycznym „budulcem” oglądanych na ekranie wydarzeń. Przyczyn popełnianych zbrodni, ich okoliczności czy nawet metod. Ale spokojnie, twórcy znają umiar. Dzięki temu nadal oglądamy dobry kryminał, a nie obyczajówkę z policyjną domieszką dla niepoznaki.
Nacisk na ludzką stronę opowieści najlepiej widać u głównych bohaterów. Mam wrażenie, że są jednymi z najbardziej wiarygodnie napisanych postaci fikcyjnych, jakie dał nam szklany ekran. Pełni niuansów, pozbawieni przesady, z osobowościami realistycznie rozwijającymi się na przestrzeni kolejnych serii. Robbie Lewis na tle znanych nam z popkultury, często na siłę umrocznionych gliniarzy, jawi się niczym zbawienie. Prawdziwy facet z sąsiedztwa. Twój ulubiony wujek, który może jest przetrącony po śmierci żony, kiepsko gotuje i nie umie w internety, ale ma w sobie tyle ciepła i życiowej mądrości, że powierzyłbyś mu bez obawy wszystkie swoje problemy. Ale w pracy potrafi być nieugięty. Niejednokrotnie wykorzystuje tam swoją łatwość w nawiązywaniu kontaktów i fakt, że ludzie tak jakoś go lubią. No cud, nie facet. Choć przyznaję, że miałam w serii 1. potężny zgrzyt z tą postacią, kiedy zasugerowano, że Lewis w jednej ze spraw postąpi wbrew swoim zasadom, bo zabójca niby miał dobre powody. Zrzucam to jednak na pewną niestabilność scenariuszową, typową dla wczesnych odcinków chyba wszystkiego.
Jak już dało się zauważyć, James Hathaway jest z kompletnie innej bajki. Na pozór wydaje się świetnie poukładanym inteligentem. Elegancki, nad wiek poważny, skupiony. Jednak tak naprawdę to młodzieniec permanentnie podgryzany przez sprzeczne emocje oraz różne demony z przeszłości – ale pokazane bez nadmiaru czy przerysowania. James może uśmiechać się lub żartować, ale wyczuwalne jest, jak często zdaje się płakać czy krzyczeć gdzieś w środku. Dlaczego? Żeby tylko on chciał się przyznać… Jest bardzo realistycznym przedstawieniem współczesnego młodego człowieka, targanego przez setki nie zawsze zasadnych wątpliwości. Takim, z którym wielu widzów może się identyfikować, wbrew egzotycznemu osadzeniu w teologiczno-seminaryjnym kontekście. Tak zresztą się stało: w swoim czasie James był całkiem popularną postacią wśród zbliżonej wiekowo publiczności brytyjskich telewizyjnych kryminałów, która z racji jego wyglądu i usposobienia nazywała sierżanta „egzystencjalną żyrafą”. Było to skądinąd określenie ze wszech miar trafne.
Lewis i Hathaway. Dwóch trochę zagubionych w życiu gości. Przeciwieństwa, które w praktyce okazują się pasującymi, uzupełniającymi się kawałkami puzzli. Dzięki Jamesowi Robbie może spojrzeć na różne rzeczy z odmiennej perspektywy, częściowo odrzucając uprzedzenia wobec wszystkiego, czego nie rozumie. Z kolei za sprawą Lewisa Hathaway trochę się otwiera, przestaje się przejmować na wyrost niektórymi sprawami i zaczyna lepiej ogarniać własną emocjonalność. Niełatwo jednoznacznie określić to, co dzieje się między nimi. Dostajemy sporo przesłanek przemawiających za tym, że Robbie’ego i Jamesa łączy relacja ojcowsko-synowska – ale równie wiele sugerujących, że jest to związek bardziej romantyczny, zwłaszcza ze strony sierżanta. Nie pomaga fakt, że wcielający się w Hathawaya Laurence Fox otwarcie sugerował opieranie swojej gry aktorskiej na drugiej interpretacji. Choć w jego wypadku trudno orzec, czy była to prawda, czy Fox trollował publiczność, jak miewał w zwyczaju.
Przy rozwoju charakterologicznym tej dwójki najpełniej ujawnia się jedna z najważniejszych i najlepszych cech Lewisa: siła niedopowiedzeń. Scenarzyści dużo częściej pozostawiają nam pole do interpretacji w niektórych kwestiach, niż wykładają kawę na ławę. A białe plamy dotyczące głównych bohaterów prowokują widza do własnych teorii i rozkmin. Nie dowiemy się, za co tak naprawdę James wyleciał z seminarium. Dlaczego Robbie utrzymuje kontakt tylko z córką – choć i ze Spraw inspektora Morse’a, i wzmianek w samym Lewisie wiemy, że miał z Val jeszcze syna. Jak się tak naprawdę sprawy mają z orientacją seksualną Hathawaya. I tak dalej, i tak dalej… Pozostawianie odbiorcy z niedosytem jest trochę niczym drugie imię tego serialu, ale to bardziej zaleta niźli wada.
Nie można w tym wszystkim zapomnieć o dwóch bohaterkach drugoplanowych, bez których serial nie byłby pełny. Z jednej strony pani patolog, doktor Laura Hobson, jedyna poza samym Lewisem postać „przetransferowana” ze Spraw inspektora Morse’a. Przyziemna, z ciętym dowcipem, ale przesympatyczna i świetnie dogaduje się z Robbie’em. Jak ktoś krojący trupy może być tak uroczy? A z drugiej strony wspominana już Jean Innocent, szefowa Lewisa i Hathawaya, która po początkowych perturbacjach oraz mimo odmiennych poglądów na sposób prowadzenia śledztw, okazuje się być całkiem w porządku. Spodobało mi się to, że twórcy pokazali ją jako twardą, kompetentną policjantkę, jednocześnie nie zmieniając jej w stereotypowego, topornego babochłopa – Jean nosi eleganckie, bardzo kobiece stroje, a po godzinach bywa na wyszukanych imprezach typu wernisaże czy koncerty.
Na szczęście poważne aspekty fabuły odciążone są dobrą dawką inteligentnego, subtelnego, typowo brytyjskiego humoru. Z racji gatunku głównie słownego w formie wyjątkowo błyskotliwych dialogów, choć parę zabawnych momentów sytuacyjnych też się trafi. Naprawdę, ten serial potrafi rozśmieszyć równie mocno, jak wzruszać.
Scenariusz Lewisa został napisany wspaniale – ale jestem pewna, że bez odpowiedniej obsady nic by tu nie zagrało, jak należy. Oczywiście największy ciężar spoczął na barkach odtwórców głównych ról. Nie potrafię ocenić tego, jak Kevin Whately grał Robbie’ego Lewisa w Sprawach inspektora Morse’a, bo za mało oryginalnej serii obejrzałam. Ale w swoim własnym serialu… Za niepozornym wyglądem kryje się niebywały, momentami wręcz obezwładniający zmysł aktorski. Whately wyśmienicie operuje zwyczajnością, dodając swojskiemu Lewisowi sporo nieoczekiwanej głębi. Ta niebywale ekspresyjna twarz też robi swoje. Wzmiankowany już Laurence Fox jako James Hathaway nie ustępuje kroku swojemu ekranowemu partnerowi. Biorąc pod uwagę, ile rzeczy u sierżanta dzieje się bardziej „w środku”, ta rola nie należała do łatwych. Jednak młody aktor poradził sobie z nią znakomicie – delikatnie balansuje pomiędzy prawdziwą osobowością Jamesa a przyjmowaną przez niego pozą. Obaj panowie fantastycznie oddają wielowymiarowość swoich bohaterów, a w dodatku Whately i Fox idealnie uzupełniają się wzajemnie, niczym ich postacie. Ewidentnie jest między nimi chemia.
Serial miał pierwotnie zakończyć się na serii 7., ale wyszło inaczej i powstały kolejne dwie. Nie odstają one znacząco poziomem od poprzednich, jednak wśród widzów budzą mieszane uczucia. Jestem w stanie zrozumieć dlaczego. W tej części Lewisa zmienia się dynamika między postaciami. Hathaway awansuje na inspektora, stając się tym samym równym Robbie’emu, i dostaje własną panią sierżant, bardzo bezpośrednią Lizzie Maddox. Sam Lewis wraca z emerytury jako ktoś na kształt konsultanta. W dodatku wraz z końcem serii 8. znika Jean Innocent, zastąpiona przez Joe Moody’ego, wcielonego Kapitana Oczywistość, próbującego niezbornie bratać się z podwładnymi. Ale te zmiany personalne nie są wcale takie złe. Zwłaszcza że Lizzie okazuje się sympatyczna i szybko łapie nić porozumienia z dotychczasowymi protagonistami. Większym problemem jest to, że końcówka serii 8. oraz większość 9. przejawiają lekkie, ale wyczuwalne zmęczenie materiału. Sprawy są bardziej udziwnione. Nie lubię odcinka Beyond Good and Evil, wbijającego Robbie’ego w kliszę pt. „a może kiedyś posłałeś za kratki niewinnego?” i serwującego fabułę niepasującą do klimatu całej produkcji. Mam też ambiwalentny stosunek do wątku rodzinnego Hathawaya. Choć bywa ciekawy, daje trochę freudowskie i płytkie wytłumaczenie na część dotychczasowych zachowań Jamesa. Plus sprawia wrażenie wypełnienia białej plamy, której zapełniać wcale nie trzeba było. Ach, i jeszcze zaserwowany nam tutaj finał całego serialu jest w pewnych względach problematyczny i mniej satysfakcjonujący, niż potencjalne zakończenie z serii 7.
Treść zazwyczaj piękna, ale forma dorównuje jej poziomem ogólnego dopieszczenia. Zdjęcia w Lewisie to istna pornografia dla oczu. Oxfordzkie plenery nakręcono tak pięknie, że aż dech zapiera. Szerokie plany, świetnie skomponowane kadry. Powracające regularnie ujęcia horyzontu pokrytego dachami, wieżami i kopułami… Wszystko tchnie atmosferą starego, uczonego miasta z jego cichymi tajemnicami. Muzyka autorstwa Barringtona Phelounga – kompozytora soundtracków również do pozostałych produkcji z Morsewersum – też jest ładna. Choć to jedna z tych ścieżek dźwiękowych, które (poza uroczo melancholijnym motywem przewodnim) nie zapadają za bardzo w pamięć. A do tego wszystkiego jeszcze przewspaniały smaczek: w lwiej części odcinków epizodycznie przewija się gdzieś Colin Dexter, autor książek o inspektorze Morse’ie. Swoją drogą to kolejna rzecz „odziedziczona” przez Lewisa po oryginalnym serialu.
Wiele rzeczy wymaga tu refleksji czy, kolokwialnie mówiąc, przetrawienia. Oglądanie po kilka odcinków ciurkiem nie wchodzi w rachubę. Uważam, że z tych przyczyn Lewis – jak i całe Morsewersum – nie jest produkcją skierowaną do typowego połykacza seriali. Za to magia niuansów i niedopowiedzeń procentuje u bardziej świadomych odbiorców. Powiązane z Lewisem anglojęzyczne fanfiction jest jednym z najwybitniejszych przejawów twórczości fanowskiej, z jakimi się zetknęłam. Historie świetnie napisane, głębokie, zaskakująco rozwijające wątki tylko nadmienione w serialu, często godne zaadaptowania na kolejne kanoniczne odcinki. W takich momentach naprawdę czuje się, po co powstała instytucja fanowskich opowiadań.
W dziewięć lat po zakończeniu Lewis nadal robi niesamowite wrażenie jako świetny serial kryminalny z rozważnie dopracowaną duszą historii obyczajowej. W pełni zasługuje na to, by go chwalić i promować. Zwłaszcza że na obecne, dość różne opinie o produkcji w anglosferze wpływa fakt z nią samą niezwiązany. Po 2019 roku Laurence Fox poszedł w politykę – do bólu intensywnie i nie po tej stronie ideologicznej, której liberalni fani by sobie życzyli. To wywołało u wielu z nich skrajne, niemal histeryczne reakcje, włącznie z kompletnym odrzuceniem Lewisa oraz podważaniem aktorskich kompetencji Foxa. Oczywiście takiemu podejściu pod żadnym pozorem nie należy się poddawać. Bo Lewis jest bez wątpienia jedną z najpiękniejszych brytyjskich serialowych przygód, jakie można przeżyć. I choć dostępność tego tytułu w Polsce jest żałosna (emisja na jednym kanale telewizyjnym, nieobecność na DVD i streamingach), to warto dać mu szansę.
SZCZEGÓŁY
Tytuł: Lewis
Producent: ITV
Reżyser: różni
Scenarzysta: różni (na motywach powieści Colina Dextera)
Platforma: telewizja (w Polsce emitowany przez BBC First)
Gatunek/Typ: serial, kryminalny
Data premiery: 29 stycznia 2006 (świat), 2019/2020 (Polska)
Obsada: Kevin Whately, Laurence Fox, Clare Holman, Rebecca Front, Angela Griffin, Steve Toussaint i inni.