SIEĆ NERDHEIM:

Przepraszam, pańskie zęby tkwią w mojej marchwi – recenzja serialu Królikula

Królikula 1

Ach, te króliczki! Takie miłe i puszyste. Po prostu sama słodycz. A co, jeśli te na pozór niewinne stworzonka mają swoje mrrroczne sekrety? A jeśli, pospołu z innymi domowymi zwierzakami, robią rzeczy nieprawdopodobne wtedy, kiedy nie patrzysz? Gdyby się jednak okazało, że twój królik, pies, kot czy chomik w godzinach nocnych jest takim samym futrzakiem, jak za dnia, ewentualnie nie posiadasz domowych pupili, zawsze pozostaje Ci jeszcze jedna możliwość – sięgnięcie po historyjkę o tym, jak mogłyby takie przygody wyglądać.

Królikula rozpoczął swój żywot od książki dla dzieci. Pod koniec lat 70. stworzyło ją małżeństwo Howe’ów – James i Deborah. Choć pani Howe zmarła przedwcześnie na raka, zanim powieść ujrzała światło dzienne, jej mąż kontynuował pisanie. To zaowocowało kolejnymi sześcioma tytułami na przestrzeni prawie trzydziestu lat. Perypetie podejrzewanego o bycie wampirem króliczka oraz jego przyjaciół cieszyły się sporą popularnością. Niestety, tylko w Stanach, nie zetknęłam się bowiem z jakimikolwiek danymi na temat tłumaczeń cyklu na inne języki. Tak czy siak, swoisty status kultowości zaowocował dwiema animowanymi ekranizacjami. Najpierw raczej zapomnianym filmem telewizyjnym z 1982 roku, potem zrealizowanym przez wytwórnię Warner Bros. serialem, który zadebiutował na antenie Cartoon Network i Boomerangu w roku 2016. I właśnie nad nim się dzisiaj pochylimy.

Serial dosyć drastycznie odchodzi w wielu aspektach od książkowego oryginału. W powieściach Królikula jest pupilkiem państwa Monroe i ich dwóch synów; w animacji jego opiekunką jest mieszkająca z ojcem nastoletnia pasjonatka horrorów, Nina. Z towarzyszących mu pierwotnie innych zwierzątek pozostają pies Harold i kot Czesław – znika zupełnie ten czwarty, szczeniak jamnika imieniem Howie. Wampiryzm Królikuli w książkach jest w zasadzie oparty na poszlakach. Tutaj zyskuje bardziej namacalny kształt pod postacią zmieniających się w nietoperze skrzydełka uszu, uciekania przed światłem słonecznym czy spania w malutkiej trumience. A do tego cały szereg nieprzewidywalnych umiejętności, będących skutkami konsumpcji poszczególnych warzyw. Jednak główne założenie pozostaje z grubsza nienaruszone. Króliczek rozrabia, poczciwy Harold przymyka na to oko bądź włącza się do zabawy, a Czesław histeryzuje, widząc w tym wielkie zagrożenie dla wszystkich. Jak się najczęściej okazuje, całkiem słusznie. Dziwnym zrządzeniem losu Królikula ma nieustające ciągoty do pchania się w niebezpieczeństwo, zaprzyjaźniania się z najpaskudniejszymi stworami i przynoszenia do domu najbardziej przeklętych artefaktów.

Tak zwane opowieści z dreszczykiem skierowane do starszych dzieciaków i młodszej młodzieży nie są niczym nowym, nawet dla nieobeznanego z pierwowzorem Królikuli polskiego odbiorcy. Wszak chyba większość z nas czytywała Szkołę przy cmentarzu i oglądała Gęsią skórkę albo Czy boisz się ciemności?. Tutaj mamy do czynienia z łagodniejszym, bardziej humorystycznym przedstawicielem tego nurtu. Choć to, co przydarza się głównym bohaterom, teoretycznie rzadko jest zabawne i bezpieczne, w praktyce zawsze okazuje się być komedią o swoistym, parodystycznym posmaku. Mamy płaczliwego ducha aligatora, wychodzącego z muszli klozetowej. Zaklętą harmonijkę ustną, która ożywia martwe… ryby. Ludziołaka – kota, który o świcie zmienia się w człowieka. Pajęcze jagnię, czyli skrzyżowanie owcy z olbrzymim pająkiem, oblepiające wszystko podobną do wełny siecią. Stwory i przedmioty, w prześmiewczy sposób przypominające wszystko to, co znamy z horrorów. Czymkolwiek by nie były, bohaterowie muszą wygonić je z domu, zanim Nina cokolwiek zauważy. Wprawdzie – wbrew twierdzeniom Czesława – zapewne byłaby zachwycona ich obecnością, ale mniejsza o to.

Można się obawiać, że przy takim założeniu serial prędko wpada w schemat „potwora tygodnia”. Nic z tych rzeczy! Raz, że rozwiązania fabularne okazują się być całkiem niebanalne, a sama konstrukcja odcinka z czasem staje się bardziej urozmaicona. Nadprzyrodzone zjawiska okazują się nie zawsze przychodzić z zewnątrz i nie zawsze wymagać totalnej anihilacji. Ba, czasem nawet da się z nimi zaprzyjaźnić! W dodatku, choć można traktować każdy odcinek jako osobną całość, przy oglądaniu ich po kolei zauważa się w tych dalszych subtelne odniesienia do postaci i zdarzeń z wcześniejszych. Dwa, że bohaterowie – początkowo wydający się być ucieleśnieniami stereotypowych zbiorów cech – szybko zaczynają nabierać barw za sprawą licznych drobiazgów. Teoretycznie nic nie wnoszące do fabuły maleńkie urywki z kuchni, łazienki czy salonowej kanapy okazują się tu być bardzo istotne. Tak, dojdziecie do wniosku, że naprawdę potrzebowaliście wiedzy o tym, kto pije mleko prosto z kartonu, kto czasami zapomina o oddychaniu i kto chętnie wyleguje się w wannie z separatorami do pedicure’u. W ten sposób twórcy wyraziście rysują cztery bardzo różnorodne charaktery, na których fabuła opiera się równie często, co na zwariowanych przygodach.

Dzieciaki dostają ładną porcję niekonwencjonalnej akcji. Ale gdyby Królikula stał tylko tym, zapewne pewien stary koń, czytaj ja, nie pisałby właśnie tej recenzji. Rodzicom i innym istotom starszym niż potencjalna grupa docelowa serial oferuje nie mniej atrakcyjne drugie dno. Warto przyglądać się niektórym – często ze względów technicznych nietłumaczonym – napisom w tle, drobnym przedmiotom, obrazom wiszącym na ścianach (czy jeden z nich nie przypomina Wam pewnego dzieła Henriego Matisse’a?) W nazewnictwie też doszukamy się pewnych smaczków, które nie ograniczają się do tytułów odcinków. Przykłady? Działający po sąsiedzku sklep z osobliwościami prowadzi niejaka pani Polidori, a budynek, w którym mieszkają i rozrabiają nasi bohaterowie, nosi dumną nazwę Apartamentów Orlok. Wystarczy chociaż pobieżnie przejrzeć historię wampirów w literaturze i filmie, żeby zorientować się, do czego piją tu twórcy. Nie mówię już nawet o czymś tak oczywistym, jak pewien błyszczący się w słońcu koleś, pojawiający się na ekranie telewizora. Choć trzeba zauważyć, że inspiracja pochodzi nie tylko z kanonu wampirzej mitologii czy ogólnie horroru. Mamy odwołania dajmy na to do Zakochanego kundla czy Piekaczek, a aż dwa odcinki są w mniejszym lub większym stopniu inspirowane Alicją w Krainie Czarów. Nawet jakiś żarcik z Pac-Mana rodem się zaplątał… Jest w czym wybierać.

Poza nawiązywaniem w najlepszym stylu do klasyki wszelkiej, w serialowej wersji Królikuli nie brakuje również tematyki bardzo współczesnej z odpowiednim, humorystycznym komentarzem. Bo skoro pojawiają się różnorakie duchy, potwory i inne straszydła, to dlaczegóż by do tej galerii oryginałów nie miał dołączyć na przykład demoniczny kruk, czerpiący energię z internetowego hejtu? Duch myszy uwięziony w kasecie wideo? Telefon służący radą w razie ukąszenia przez wampira? W tym serialu znajdziecie ich wszystkich. Nie należy też zapominać w kontekście współczesności o dialogach, całkiem solidnie przetłumaczonych. Wcale nie chodzi mi tu tylko o kolejne nawiązania czasami się w nich pojawiające. Warstwa dialogowa brzmi wyjątkowo żywo i naturalnie, swobodnie korzystając z języka umiarkowanie potocznego. Przecież bohaterowie animacji – wbrew temu, co nadal forsują niektórzy puryści – nie muszą pamiętać o odpowiedniości stylu i zawsze posługiwać się wołaczem. Z drugiej strony, nadmierne przesycenie kolokwializmami potrafi naprawdę mocno razić. Na szczęście i oryginalni twórcy, i polscy tłumacze znają umiar. W efekcie otrzymaliśmy coś bardzo dalekiego od infantylizmu, o który zwykło się oskarżać telewizyjne animacje. Monolog Niny komentującej wpisy na portalu społecznościowym w odcinku Kleszcz wampir to chyba najbardziej zachwycający przykład. A i kwaśne poczucie humoru Czesława zdaje się być skierowane przede wszystkim do nieco starszych widzów.

Z pewnym smutkiem trzeba jednak stwierdzić, że część odniesień zginęła w tłumaczeniu – przykładowo w oryginale Nina była imienniczką Miny Harker z Draculi Brama Stokera, zaś psychopatyczny Lucuś z odcinka Dziura niegodziwców nazywał się Lugosi. Choć te konkretne przykłady można zrzucić na karb nieco dziwnej dla mnie konwencji, jaką przyjęto w wersji polskiej, a mianowicie regionalizacji większości imion. Sprawdza się ona połowicznie, nie tylko z wyżej wymienionego względu. Z jednej strony zdarza się, że takie spolszczone imiona pasują niektórym bohaterom lepiej niż ich własne. Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić Czesława jako Chestera czy ludziołaka Władka jako Patchesa. Z drugiej jednak… O ile neutralnie brzmiące miana nie gryzą się zbytnio z faktem, że akcja toczy się ewidentnie w Ameryce (o czym tata Niny nie omieszka wam przypomnieć co kilka odcinków), o tyle typowo nasze Basie i Rysie jednak trochę rażą. A z trzeciej – taki Scott Dingleman, szkolna sympatia Niny, pozostał Scottem bez żadnych ingerencji, mimo że jego imię nie brzmi na szczególnie polskie. Że już nie wspomnę o gromadce epizodycznych, jednoodcinkowych postaci. Trochę zabawny jest ten brak konsekwencji.

Niestety, zawsze jakąś część zabawy z oglądania serialu psuje pewien proceder, niecnie uprawiany przez nadawcę, czy raczej jego brytyjską centralę. W ramach czegoś, co elegancko nazywa się „dostosowaniem do lokalnego rynku”, ma on prawo do pewnej ingerencji w emitowany materiał. Czyli mówiąc bez ogródek – do cenzury, bo do tego niestety sprowadzają się zmiany. Cięcia dosięgnęły lwiej części seriali Cartoon Network i Boomerangu – chociażby Pory na przygodę, Niesamowitego świata Gumballa czy Młodych Tytanów: Akcji! Ingerencje cenzorskie nie ominęły więc również Królikuli. Europejski Boomerang dość bezmyślnie przydzielił tytułowi kategorię wiekową 6+ i efekty są takie, że fragmenty uznane za zbyt straszne znikają. Zbyt straszne fragmenty w serialu, który – przypomnijmy – z założenia ma być „dziecinnym horrorem”. Nonsens. Ale na tym zabawa się nie kończy. Okazuje się bowiem, że niemile widziane jest również plucie, bekanie i podobne fizjologiczne sprawy. Pajęcze jagnię, ostrzeliwujące bohaterów przeobrażającą się w czapki wełnianą przędzą, zdaniem nadawcy też się pod to kwalifikuje. Nie pytajcie mnie, gdzie tu się podziała logika. Przykry jest nie tylko sam fakt przeprowadzenia cięć, ale również to, że najczęściej dokonane są bardzo nieumiejętnie. Nawet nieuświadomiony widz dostrzeże wyraźne przeskoki między ujęciami albo dziury w akcji. Najmocniej na takim działaniu ucierpiał chyba odcinek Syn Królikuli, z którego zniknęły dwie dość obszerne sekwencje, znacznie wpływając na odbiór całości. Niestety, cenzura to coś, na co twórcy polskiego opracowania nie mają żadnego wpływu – przetłumaczony w całości materiał cięty jest dopiero przed emisją.

Sam serial samym serialem, ale na równie duże pochwały – jeśli nawet nie większe – zasługuje jego polski dubbing. Możemy cieszyć się nim w naszej telewizji od czerwca 2016 roku. Reżyserująca polską wersję w Studiu Sonica Miriam Aleksandrowicz wydaje się być specjalistką od kreskówek bazujących na specyficznym poczuciu humoru. Starczy przypomnieć chociażby Ruby Gloom czy pierwsze pięć serii Zwyczajnego serialu. Doświadczenie i coś, co można nazwać wyczuciem, przy Królikuli wyraźnie procentuje. Ze świecą szukać tu napinki i fałszu, które części idących na łatwiznę twórców dubbingu zdarzają się niestety zbyt często. Wprawdzie podkładająca Ninę Zuzanna Galia jest chyba najmocniej z całej czwórki głównych postaci obsadzona „po warunkach”, ale jako lekko stuknięta nastolatka brzmi zabawnie i przede wszystkim faktycznie jak nastolatka. W oryginale tę bohaterkę dubbinguje kobieta prawie 40-letnia i niestety to bardzo, bardzo słychać. Nieco bardziej nieszablonowo reżyserka wybrała aktorów dla Harolda i Czesława. Mało kto w gapowatym psie rozpoznałby SpongeBoba czy lalusiowatego Freda biegającego ze Scoobym-Doo. A jednak wciela się w niego ten sam Jacek Kopczyński. Nie szczędząc zresztą temu bohaterowi sporej dozy ciepła i wyrozumiałości. Owszem, jego Harold – choć ma swoją pokrętną logikę – sprawia wrażenie mocno ociężałego umysłowo. Ale mimo to pozostaje na swój sposób uroczy. Na szczególną uwagę zasługuje Krzysztof Szczepaniak jako Czesław. Wprawdzie w oryginalnej wersji strachliwy kot przemawia głosem Seana Astina, czyli Sama z trylogii Władcy pierścieni, ale przy ekspresyjnym polskim odpowiedniku wypada po prostu blado. Bo to, co pan aktor u nas wyprawia, momentami budzi wręcz podziw. Bez najmniejszego problemu potrafi przechodzić z wysokich, histerycznych tonów w niepokojące basy – czasem nawet w obrębie jednej kwestii! Tym samym idealnie wpasowuje się w zmienne nastroje kocura, który mimo strachliwej natury usilnie próbuje zachować zimną krew i zdrowy rozsądek. Do tego dodajmy umiejętne posługiwanie się zarówno krzykiem, jak i sarkastycznym tonem. Śmiem posunąć się wręcz do stwierdzenia, że Szczepaniak brzmi tutaj jak młodsza i mniej zmanierowana wersja Wojciecha Paszkowskiego z okresu jego największego dubbingowego powodzenia. A że trzeba przyznać, iż w tamtym czasie Paszkowski naprawdę rządził, to chyba dobrze wróży odtwórcy roli naszego serialowego kota.

Jednak nie da się ukryć, że pierwsze skrzypce w polskim dubbingu gra odtwórca roli tytułowej. Przed Przemysławem Stippą stało zadanie niemalże karkołomne, gdyż Królikula zasadniczo porozumiewa się za pomocą bełkotliwych onomatopei. Czasem tylko przeplatane są one pojedynczymi słówkami, czy – z biegiem czasu – nawet całymi, choć krótkimi zdaniami. Sądzicie, że nie da się bełkotać z wdziękiem? Bzdura. On to robi. A przynajmniej do pewnego momentu, bo w dalszej części serii nasz króliczek wysławia się już nieco wyraźniej. Co oczywiście nie oznacza, że staje się przez to mniej urokliwy. Trzeba podkreślić, że nawet we wcześniejszych odcinkach to nie jest ot, takie sobie niewyraźne, puszczone na żywioł bleblanie. Przy oglądaniu niektórych scen za drugim czy trzecim razem ledwie po melodii mowy można rozpoznać, co zostało powiedziane. Absolutna precyzja! Nie to jednak jest najważniejsze, bo tutaj przewaga polskiej wersji nad amerykańską tkwi w czymś innym. W oryginale Królikuli głosu użycza Chris Kattan, komik znany z programu Saturday Night Live i zdaje się, że to właśnie komedianckie ciągoty są dla niego podstawą, na której buduje rolę. Trochę jakby fakt, że niemal wszystko ma do zagrania tym specyficznym trajkotaniem, był najczęściej pretekstem do wygłupu. Nie muszę chyba mówić, jaki to ma wpływ na autentyczność jego aktorstwa. Owszem, miewa wdzięczne momenty, ale całość brzmi… jak brzmi. W polskiej wersji o ciągłym zgrywaniu się nie ma mowy. Stippa jako Królikula bawi nie samym faktem, że bohater nie mówi normalnie. Cały komizm postaci zostaje przesunięty na tempo i intonację, będące podstawowym sposobem na przekazanie emocji niewerbalnego uszaka. Aktor daje Królikuli przy okazji nie tylko dziecięcy rys charakteru – jak najbardziej należny, bo nasz króliczek-wampir w sumie jest dzieckiem – ale również wyrażaną całym sobą, zaraźliwą radość życia. Bo cokolwiek by się nie działo, uszak zawsze pozostaje bezwzględnie optymistyczny. Trudno nie uśmiechnąć się z rozczuleniem, kiedy Królikula przynosi słoik gałek ocznych, z pełnym niewinności entuzjazmem wołając: „Ładneee!” Czasami jednak zdarzają się momenty (smakowicie zagrane zresztą), w których owa, zdałoby się, czysta słodycz zostaje użyta przede wszystkim do podkreślenia kontrastu, na którym zdaje się być skonstruowany nasz mały wampirek. Po wdzięcznym gaworzeniu dość przerażająco brzmi dziecinny śmiech Królikuli, który właśnie coś złośliwie knuje z maniackim błyskiem w oku… Dodatkowe wyrazy uznania należą się Stippie za jeszcze jedną rzecz. Z biegiem czasu bodaj jako jedyny z głównej obsady zaczyna grać jeszcze jedną rolę – wspominanego już Scotta Dinglemana. Ale bez tej świadomości w życiu byście nie skojarzyli, że za tym koleżką i tytułowym bohaterem stoi ten sam aktor.

Starając się podsumować wszystko w tak zwanych krótkich żołnierskich słowach: jeśli jeszcze nie oglądałeś Królikuli, zdecydowanie powinieneś to zrobić. Zwłaszcza, jeśli lubisz ironiczne spoglądanie na kulturowe klisze i niebanalne poczucie humoru. Powiesz, że w dzisiejszych czasach w co drugiej animacji twórcy bawią się w takie rzeczy. Owszem, ale czy robią to z takim wdziękiem, jak tutaj? Nie sądzę. Więc przejrzyj listę kanałów w swoim telewizorze, znajdź Boomerang i do roboty! Jeżeli brakuje Ci pretekstu do seansu, weź młodsze rodzeństwo, siostrzeńców, bratanków, dzieci sąsiadów… Albo i nie bierz – ten serial mocno udowadnia, że nigdy nie jest się za starym na oglądanie kreskówek.

P. S. Serdeczne podziękowania dla Seweryna Jacha z portalu Polski-dubbing.pl za pomoc merytoryczną w temacie zmian cenzuralnych.

SZCZEGÓŁY:

Tytuł: Bunnicula (Królikula)
Produkcja: Warner Bros. Animation (w Polsce emitowane przez Boomerang)
Typ: Serial animowany
Data premiery: 06.02.2016 (20.06.2016)
Reżyseria w wersji polskiej: Miriam Aleksandrowicz
Opracowanie i udźwiękowienie wersji polskiej: Studio Sonica
Obsada: Przemysław Stippa, Krzysztof Szczepaniak, Jacek Kopczyński, Zuzanna Galia, Marta Dobecka, Jan Aleksandrowicz-Krasko, Miłogost Reczek, Anna Ułas, Waldemar Barwiński i inni.

Podsumowanie
8/10

Nasza ocena

Plusy:
+ puchaty króliczek jest warzywnym wampirem, czego chcieć więcej?
+ zabawne nawiązania do (pop)kultury, nie tylko horroru
+ specyficzny, nie do końca skierowany do dzieci humor
+ świetny polski dubbing, z odtwórcami ról Królikuli i Czesława na czele

Minusy:
– część smaczków gubi się w polskim tłumaczeniu
– niekonsekwentny pomysł przekładania imion zastosowany w powyższym
– nieudolna i bezsensowna cenzura polskiej emisji

Sending
User Review
4.83 (6 votes)

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
1 Komentarz
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
bodek 610
bodek 610
7 lat temu

Cześć. Jako autor nieoficjalnego bloga poświęconego dwóm kanałom tejże sieci, mogę w kwestii cenzur Królikuli mogę dopowiedzieć że Polscy dialogiści odpowiadający za tłumaczenie do tego serialu postarali się mocno, np.: w odc. 5 ocenzurować tłumaczenie w scenach, gdy wspominano „Krwawą Mary” (nawiązanie do królowej Mary Tudor z XVI w. rzecz jasna) i podmieniono „krwawą…” na „ognistą…” – Tak wiemy, że z powodu rudego koloru włosów jakie posiadała. Niemniej serial bardzo interesujący i ciekawy. Według mnie na plus zasługuje całkiem Przemek Stippa (za rolę Królikuli). Nieźle się przypomniało, jak on grał „dziecięcym” głosem Tosha w The Looney Tunes Show dla Master Filmu. Jan Aleksandrowicz-Krasko również nieźle się popisał w roli Artura – Ojca Niny. Reszta obsady, czyli Krzysztof Szczepaniak, Jacek Kopczyński i Zuzanna Galia też nieźle się spisała. Oby planowany 2. sezon był równie udany pod kątem wersji oryginalnej, jak i w wersji dubbingowej.

Dagmara „Daguchna” Niemiec
Dagmara „Daguchna” Niemiec
Absolwentka filologii polskiej na UWr, co tłumaczy, dlaczego z czystej przekory mówi bardzo potocznie i klnie jak szewc. Niedawno skończyła Akademię Filmu i Telewizji i została reżyserem. Miłośniczka filmu, animacji, dobrej książki, muzyki lat 80. i dubbingu. Niegdyś harda fanka polskiego kabaretu, co skończyło się stustronicową pracą magisterską. Bywalczyni teatrów ze stołecznym Narodowym na czele. Autorka bloga Ostatnia z zielonych.
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki