Recenzja zawiera spojlery!
Poprzedni odcinek pozostawił we mnie pewien niedosyt i dużo frustracji, zwłaszcza związanej z wątkiem Aryi. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy Gra o tron mogłaby w jakiś sposób nagrodzić nas za oglądanie nieco nudnych, rozczarowujących odcinków z drugiej połowy serii. I tak się właśnie stało – Bitwa bękartów wynagrodziła wszystko! Warto zwrócić uwagę, że po raz pierwszy w tym sezonie zaserwowany nam odcinek rzeczywiście trwał solidną godzinę – zaczęłam się już przyzwyczajać do tych o dziesięć minut krótszych…
Na początku byłam pewna, że tak jak w przypadku bitwy o Ciemną Wodę w sezonie drugim, tak i teraz na przygotowanie do wielkiej rozgrywki i samą walkę twórcy poświęcą całą godzinę – to właśnie sugerowała zapowiedź odcinka. Na początku jednak odwiedziliśmy Mereen, gdzie Matka Smoków starała się zaradzić oblężeniu miasta.
Oczywiście, radziła sobie w jedyny skuteczny w tym wypadku sposób: smażąc atakujące miasto statki smoczym ogniem. I chociaż śmiałam się trochę z tego, że jej włosy dalej są nienaruszone i wyglądają jak świeżo po umyciu, nawet kiedy spędza czas jeżdżąc na plującej ogniem bestii, to nie na jej włosach skupiłam uwagę, ale na… tych bestiach właśnie. Efekty CGI były na dość wysokim poziomie, ponadto po raz pierwszy mogłam zobaczyć smoki atakujące statki! Czy nie o tym wszyscy marzyliśmy, odkąd się wykluły?
Przed samym atakiem Tyrion przypomina Daenerys o jej ojcu i o tym, iż zaczyna się robić niebezpiecznie do niego podobna. Cieszę się, że w końcu któraś z postaci odważyła się powiedzieć to na głos. Od sezonu piątego zauważyłam pewną zmianę w charakterze Matki Smoków: stała się zimna, przesadnie pewna siebie, a także, biorąc pod uwagę scenę palenia żywcem zebranych w namiocie khalów czy wydarzenia z omawianego właśnie odcinka… zaczęła znajdywać przyjemność w zadawaniu bólu innym, lub przynajmniej we władzy i kontroli, jaką dają jej smoki. Czy słowa Tryiona mają zwrócić uwagę widzów na to, że Dany rzeczywiście stoi na krawędzi szaleństwa i niewiele dzieli ją od zamiany w Szaloną Królową? A może cechy, których nabrała w ostatnich sezonach, to tylko wynik leniwego pisania jej wątku?
Pozostając jeszcze przez chwilę w Mereen – do miasta przybywają goście, którzy już jakiś czas tutaj zmierzali. Nie chcę zdradzać za dużo, ale ich współpraca z Daenerys może skutkować pojawieniem się w przyszłości bardzo ciekawych scen. Perspektywa opanowania Siedmiu Królestw przez Dany jest całkiem rzeczywista, ale, jak powiedział sam Tyrion, wejście w układ z jedną częścią Westeros może zachęcić inne do walki o zachowanie niepodległości. Mam nadzieję, że już niedługo przekonamy się, czy ma rację.
I nareszcie: wyczekiwana przez wszystkich bitwa o Winterfell. Całe napięcie poprzedzające to wydarzenie było budowane powoli i starannie. Rozmowy, które toczyli ze sobą bohaterowie przed tym ostatecznym starciem tylko podgrzewały atmosferę i uświadomiły mi, że rzeczywiście nie mam pojęcia, kto ma szansę ujść z życiem.
Ostatnie chwile przed kluczowym momentem odcinka spędzaliśmy w obozie Starków i nie poznaliśmy właściwie perspektywy Boltona ani nie zobaczyliśmy przygotowań do bitwy za murami Winterfell.
Ramsay Bolton… mam z nim pewien problem, wiecie? Nie dlatego, że morduje ludzi, nie… raczej dlatego, że w sezonie szóstym stał się prawie komiksowym antagonistą, kimś złym aż do szpiku kości. Nie wymagam tutaj usprawiedliwiania tego, że akurat taki jest, jednak jeśli pewne sceny są nam pokazane tylko po to, żeby podkreślić, jaki jest okrutny i zły (na przykład śmierć Oshy) i nie służą niczemu poza tym, można mieć uczucie, że twórcy próbują dodać nam niepotrzebnie dodatkowych powodów do nienawidzenia go. Mam nadzieję, że nie zabrzmiałam jak fanka Ramsaya Boltona…
Najmocniejszą stroną samej bitwy były świetne zdjęcia oraz muzyka, które wytworzyły niepowtarzalną atmosferę. Szarpanina, krew, przerażenie – wszystko to zostało znakomicie oddane w niemal każdej klatce finałowej sceny. Ponadto twórcy uświadomili nam, jak wojna jest brudna i brutalna i jak mało ma wspólnego z honorowymi rycerzami, którzy stają w szranki podczas turnieju. Ścisk, popłoch, panika były tu oddane znakomicie, sama chwilami traciłam oddech, zapominając, że kiedy siedzę przed ekranem to nic mi raczej nie grozi.
Sądzę, że mimo nadmiernego trzęsienia kamerą w pewnych miejscach, to, co działo się na ekranach, będzie jasne nawet dla osób, które nie bardzo interesują się batalistycznymi częściami tego serialu. Mieliśmy tu do czynienia z pewnego rodzaju „ uporządkowanym chaosem”, który aż przyjemnie oglądać.
Przed walką Jon stwierdza, iż ludzie Ramsaya są mu oddani tylko dlatego, że się go boją, nie kieruje nimi prawdziwa lojalność. W jakiś sposób to samo dotyczy psów Boltona, które głodził od tygodnia, i które to ostatecznie również nie są tak wierne, jak liczył, że będą.
Jedna z ostatnich scen, w której te psy grają kluczową rolę, jest również przełomową sceną dla Sansy. Czy to wydarzenie zmieni młodą pannę Stark ostatecznie w sposób, w jaki nikt nie mógłby przewidzieć? Czy odkryje w sobie zdolności do manipulacji, do okrucieństwa? Może przejmie na siebie rolę Lady Stoneheart, której wątek zdecydowano się porzucić już jakiś czas temu?
Ostatecznie – właściwie wszystkie sceny przedstawione w Bitwie bękartów podobały mi się od początku do samego końca. Dostaliśmy akcję, dużo akcji, i to przedstawionej w sposób miły dla oka. Można było równocześnie obserwować chaos, cieszyć się jego widokiem i go rozumieć, co oznacza, że twórcy spisali się na medal. Nie rozumiem właściwie tylko dlaczego Sansa nie przyznała się Jonowi, że trzyma pewnego asa w rękawie, ale może już niedługo dostaniemy wyjaśniającą to scenę?
Autor: Aya