SIEĆ NERDHEIM:

TAK TAŃCZĄ KONIE ZE ZŁAMANYMI NOGAMI. Recenzja powieści Czyż nie dobija się koni?

Zanim powstał Wielki marsz, który Stephen King wydał pod swoim nom de plume Richard Bachman, zanim Koushun Takami napisał Battle Royale i na wiele dekad przed tym, nim Igrzyska śmierci na drobne tematykę będącą intrygującym nośnikiem ważkich treści, była właśnie ta powieść. Może na pierwszy rzut oka moje porównania nie wydają się najbardziej trafione, ale spokojnie, każdy, kto sięgnie po tę powieść dla wielkich emocji i szarpiącej nerwy rywalizacji, zdającej się przekraczać ludzkie możliwości, będzie z niej tak samo zadowolony, jak wszyscy czytelnicy szukający ambitnej, poruszającej serce i umysł literatury. Bo Czyż nie zabija się koni? to kawał wielkiej powieści, której moc zamknięta na niespełna 150 stronach atakuje czytelnika ze zdumiewającą siłą, nie pozwalając mu przejść obojętnie obok całości.

Wszystko zaczyna się od zbrodni. Przestrzelona głowa młodej kobiety, Glorii, śmierć z uśmiechem na ustach. Bez przyjaciół, a jednak z przyjacielem niemal u boku. Jej zabójca nie ukrywa swojej tożsamości. To Robert Syverten, który w chwili rozpoczęcia się akcji książki znajduje się na sali sądowej, oczekując na wyrok. W oczach prawa dokonał okrutnej zbrodni, ale w jego własnych wszystko wyglądało zupełnie inaczej.
Tak zaczyna się jego opowieść o Glorii, którą poznał w ciężkich czasach Wielkiego Kryzysu, kiedy nie mieli ani pracy, ani co jeść. Połączył ich przypadek, ona machała na kierowcę autobusu, który jej uciekł, on myślał, że do niego. Zaczęli rozmawiać, narzekać na swój los, zmuszający ich do robienia rzeczy, których robić nie chcieli, byle tylko mogli przetrwać. Oboje starali się dostać do Hollywood, zająć karierą statystów przy filmach, ale skończyli na maratonie tańca. Zasady były proste: każda para tańczy przez godzinę i pięćdziesiąt minut, potem czeka ich dziesięciominutowa przerwa i wszystko zaczyna się na nowo. Tak długo, jak biorą udział w maratonie, dostają jedzenie, a ci, którzy wygrają, otrzymają dodatkowo tysiąc dolarów. Problem w tym, że podobne zawody trwać mogą i wiele dni, a by je przetrwać, uczestnicy muszą nauczyć się jeść i wypróżniać jednocześnie, a drzemki muszą wykradać na parkiecie, oparcie o partnera. Robert i Gloria podjęli wyzwanie, ale czy mieli jakieś szansę między ludźmi, dla których był to być może jedyna okazja do przeżycia? I jak wszystko to doprowadziło do zbrodni?

Czyż nie dobija się koni? to, jak większość amerykańskiej klasyki, powieść prosta. Nie ma tu skomplikowanej fabuły, samo pisarstwo i stylistyka też nacechowane są prostotą. Nie liczcie na wiele słów, bo sama długość powieści każe ją kwalifikować jako nowelę, a przecież czcionka jest tu spora, marginesy jeszcze większe, a dodatkowo strona po każdym kolejnym rozdziale zawiera fragment cytatu z padającego w sprawie wyroku, co tylko zwiększa liczbę stron, ale już nie czytania. Ale, jak nie raz przyzwyczaiła nas klasyka, od Myszy i ludzi zaczynając, a na Procesie kończąc, nie potrzeba wielu słów, by stworzyć coś wielkiego.

I coś takiego tworzy właśnie Horace McCoy, posługując się jakże oszczędnymi środkami wyrazu, wdziera się w nasze serca i umysły, z jednej strony malując przerażający portret życia zwykłych ludzi czasów Wielkiego Kryzysu, a z drugiej jeszcze bardziej przerażającą psychikę jednostek złamanych sytuacją w kraju. Sytuacją zmuszającą ich do robienia rzeczy, które tylko jeszcze bardziej pogłębiają ich depresję. Myślenie o śmierci staje się codziennością, ale chociaż ojczyzna i świat połamały tym koniom nogi, nie chcą wziąć za to odpowiedzialności: nie chcą ani się nimi zaopiekować, ani dobić. Każą im tańczyć, zapomniawszy o nich zupełnie i skupiwszy się na własnych sprawach. A one, zostawione same sobie, biorą sprawy we własne ręce – i wtedy wraz czeka na nie kara za to, że się odważyły.

Różnie można odczytywać tę książkę, uważaną za pierwszą egzystencjonalną powieść amerykańską, ale nie da się przejść obok niej obojętnie. Bo porusza, bo przerażą, bo imponuje też odwagą – na pierwszych kilku stronach dochodzi do zbrodni, do swoistego rodzaju prostytucji, mamy poruszony tematy aborcji i eutanazji, samobójstwa i miłości, a przecież Czyż nie dobija się koni? ukazało się pierwotnie w 1935 roku. Urzeka też akcja, pełna napięcia i morderczego wysiłku, kojarząca mi się z samobójczymi zmaganiami bohaterów Wielkiego Marszu, ale też i wycieńczającą wyprawą w stylu Władcy Pierścieni – co może brzmieć dość absurdalnie. A wszystko to splecione w dzieło niemal doskonałe, nie dla każdego, nie dla wszystkich, ale każdemu ambitnemu, wymagającemu czytelnikowi godne polecenia. Nawet jeśli oglądał już kultową filmową adaptację.

Dziękuję wydawnictwu Zysk za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

SZCZEGÓŁY:

Tytuł: Czyż nie dobija się koni?
Data premiery: luty 2019
Autor: Horace McCoy
Typ: beletrystyka
Gatunek: powieść egzystencjalna

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Michał Lipka
Michał Lipkahttps://ksiazkarniablog.blogspot.com/
Rocznik 88. Próbuje swoich sił w pisaniu, w tworzeniu komiksów także. Przede wszystkim jednak czyta - dużo, namiętnie i bez chwili wytchnienia. A potem stara się wszystko to recenzować. Prowadzi także książkowego bloga https://ksiazkarniablog.blogspot.com
<p><strong>Plusy</strong><br /> + poruszająca, skłaniająca do myślenia treść <br /> + zachwycający w swej prostocie styl <br /> + świetna psychologia postaci <br /> + przerażająco odmalowane realia <br /> + piękne wydanie </p> <p><strong>Minusy</strong><br /> - brak </p>TAK TAŃCZĄ KONIE ZE ZŁAMANYMI NOGAMI. Recenzja powieści Czyż nie dobija się koni?
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki