Fakt, że natrafiłam kiedyś na książkę Anny Kańtoch był zbiegiem bardzo fortunnych okoliczności, na który złożyły się: spóźniony autobus, oberwanie chmury i ledwie kilka kroków, które musiałam zrobić do najbliższej księgarni. Gdyby nie ten splot kilku wypadków, pewnie nieprędko sięgnęłabym po charakterystyczną okładkę z robotem i nie zatopiła się w świecie przedstawionym w Przedksiężycowych. Były to jeszcze te czasy, kiedy w katowickiej filii pewnej sieciowej księgarni można było usiąść ze zdjętą z półki książką na kanapie i spokojnie przekartkować kilka rozdziałów. Te kilkadziesiąt minut szybko zaowocowało tym, że wychodząc na następny autobus dzierżyłam pod pachą pierwszy tom Przedksiężycowych – mój portfel był lżejszy, a humor lepszy i to pomimo niesprzyjającej pogody. Wszystkiemu winna zaś była okładka – udało jej się przykuć mój wzrok i zainteresować mnie na tyle, że sięgnięcie po powieść okazało się odruchem. Jednak to zawartość książki sprawiła, że decyzja o jej zakupie była jedną z najszybciej podjętych w moim życiu. Teraz postaram się wyjaśnić, dlaczego nigdy jej nie pożałowałam.
Kreacja świata przedstawionego to majstersztyk sprawiający, że wsiąknęłam w książkę jak nieuważny wędrowiec w bagno. Właściwie jest to zasługa Lunapolis – miasta zmechanizowanego do tego stopnia, że ludzie mogą całkowicie oddać się rozrywce, sztuce oraz tworzeniu kolejnych udogodnień i wynalazków. W efekcie tego miasto jest ogromną galerią, w której nawet rury kanalizacyjne zaprojektowane zostały tak, by tworzyć małe arcydzieła i stanowić ozdobę. Miasto podobne jest jednak do psującego się owocu – z wierzchu wciąż piękne, w środku zaś toczone przez robaki i zgniliznę, które dostrzegają tylko nieliczni. Cała reszta społeczeństwa za bardzo zajęta jest podążaniem za zasadami oraz ulepszeniem i upiększaniem świata. Jest to istotne, ponieważ każdy ważny wynalazek powoduje Skok – przesunięcie czasowe, które przybliża do osiągnięcia Przebudzenia, czyli momentu, w którym powrócą tajemniczy rządzący miastem Przedksiężycowi.
Lunapolis zdaje się utopią, jednak zajrzenie pod jego śliczną maskę może być szokujące. W końcu trudno jest uznać za idealny świat, w którym każdy kolejny Skok jest nie tylko dosłownym postępem technologicznym, ale również faktycznym przesunięciem na linii czasu, powodującym wygenerowanie kolejnych „starych” wersji miasta. Powstaje zatem coś, co sama autorka porównuje do drabiny – na samym jej szczycie jest nowoczesna metropolia dążąca do Przebudzenia, a na coraz niższych szczeblach jej niedoskonałe kopie, których przeznaczeniem jest zostać zniszczonymi. Skok sprawia, że z Lunapolis znikają nie tylko śmieci – do odrzuconych rzeczywistości strąceni zostają ludzie, których Przedksiężycowi uznali za zbyt niedoskonałych, by dostąpić długo wyczekiwanego Przebudzenia. Niższe światy są umieralnią dla niegodnych – panuje w nich przyśpieszony rozkład materii, przez co byle rana grozi śmiercią, na domiar złego zginać można w najdziwniejszych wypadkach, które nic sobie nie robią z praw logiki i prawdopodobieństwa – wszystko to czyni życie w tych rzeczywistościach praktycznie niemożliwym.
Problemem jest tylko to, że nikt tak naprawdę nie wie jakimi kryteriami kierują się Przedksiężycowi decydując o tym, kto przetrwa Skok – czy jest to inteligencja, wiedza, talent, a może jakaś inna cecha? Każdy więc stara się odnaleźć to coś, co pozwoli im na przeżycie. To nic trudnego w czasach, w których można zapłacić duszinżynierom, by zaprojektowali nasze dziecko, dając mu określone zdolności – talent do walki, czy do składania słów w cudowne wiersze, a może do dokonywania genialnych zbrodni? Tak długo jak ma się pieniądze, nic nie jest niemożliwe. Co więcej, w każdej chwili można swoje talenty dowolnie modyfikować – znudziło się bycie genialnym malarzem? Nic prostszego, zapłać odpowiedniej korporacji i ciesz się nową tożsamością wybitnego kucharza czy architekta. Brzmi intrygująco, prawda? Przecież kto z nas nie chciałby bez żadnego wysiłku stać się podziwianym przez wszystkich geniuszem? Pozornie jest to świat stojący przed nami otworem, dający morze możliwości, jeśli jednak przyjrzymy mu się bliżej, to ze zdumieniem odkryjemy, że Lunapolis zdegenerowane jest na najważniejszej płaszczyźnie – społecznej.
Jaką przyszłość mają bowiem relacje międzyludzkie, jeśli zdajemy sobie sprawę z tego, że przy najbliższym Skoku bliska nam osoba może zostać z tyłu? Jaki sens ma przywiązywanie się do ludzi, skoro w każdej chwili mogą poddać się genozmianie i zmienić swój charakter i upodobania? Po co budować więzi, jeśli te w każdej chwili mogą zostać zerwane? Niemal wszystko w Lunapolis opiera się na pozorach, grze i wiecznej zabawie, co doskonale widać po jednym z trojga głównych bohaterów. Finnen jest uosobieniem tego, co można śmiało nazwać duchem miasta i epoki – wieczny aktor, szukający wszędzie przygody i rozrywki, uciekający od głębszych uczuć i nie podchodzący do niczego poważnie. Wierność idei jest dla niego pojęciem obcym i to właśnie sprawia, że między nim a Kairą jest tak duża przepaść. Wychowywana pod kloszem dziewczyna, która żyła w przeświadczeniu, że jej pierwszy Skok strąci ją w przeszłość, zdaje się nie pasować do rzeczywistości, w której przyszło jej żyć. Nic więc dziwnego, że zaczyna kwestionować to, co dzieje się wokół niej – właśnie dzięki temu sprawia wrażenie ludzkiej. Jest jeszcze Daniel – astronauta, który przez zupełny przypadek ląduje w obcym sobie świecie i musi się w nim odnaleźć. Rola tego ostatniego sprowadza się do bycia i obserwowania, nie sposób jednak pozbyć się przeświadczenia, że odegra on w kolejnych tomach ważną rolę. Problem z postaciami polega jednak na tym, że są one na tyle skrajne w swoich zachowaniach, że trudno jest się z nimi utożsamić i polubić je.
Kańtoch za to świetnie udało się odzwierciedlić ducha dążącego do samozagłady społeczeństwa, skupiając się przy tym na budowaniu relacji między postaciami i sukcesywnym ich rozwijaniu. W efekcie akcja rozkręca się dość wolno, w zamian dostajemy jednak solidne wprowadzenie w wykreowany przez autorkę świat i rządzące nim intrygi. Chociaż nie identyfikowałam się z bohaterami, stawiając się raczej w roli czytelnika-obserwatora, a nie uczestnika wydarzeń, to jednak intrygowały mnie sekrety, które skrywają… bo tych akurat nie zabraknie. Tym bardziej, że Kańtoch sprawia, że na miejsce każdej udzielonej odpowiedzi pojawia się kilka nowych pytań i wątpliwości. Zdecydowanie pierwszy tom Przedksiężycowych to kawałek ciekawej powieści i pełnej zaskoczeń lektury. Oczywiście nie jest to książka pozbawiona wad, bo przecież takiej jeszcze nikt nie napisał, są one jednak na tyle marginalne, że bez problemu przełkniemy te kilka potknięć, które dla większej zjadliwości doprawione zostały solidną porcją ciężkiego klimatu.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Przedksiężycowi, tom I
Wydawnictwo: Powergraph
Autor: Anna Kańtoch
Typ: Książka
Gatunek: fantastyka
Data premiery: kwiecień 2013
Liczba stron: 432
Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękujemy wydawnictwu Powergraph.
Nasza ocena
Podsumowanie
Plusy:
+ kreacja świata przedstawionego
+ klimat powieści
+ różnorodność bohaterów
+ rozwijanie relacji między postaciami
Minusy:
– wolno rozkręcająca się fabuła
– trudno identyfikować się z postaciami