Mistrz Zagadek z Hed to pozycja z 1976 r., co ma duże znaczenie przy recenzji tej książki. Powieść nie jest zbyt obszerna, przez co wprawnemu czytelnikowi nie powinna zająć dużo czasu. Zainteresowałem się nią ze względu na uznanie jej za kanon literatury fantasy przez samego Andrzeja Sapkowskiego. Ze względu na wspomnianą datę pierwszego wydania (amerykańskiego gwoli ścisłości) jest to zupełnie inna fantastyka niż ta, do której obecnie jesteśmy przyzwyczajeni. Najkrótszym opisem, jaki mogę wymyślić dla tej opowieści, jest: „filozoficzna bajka dla dorosłych”. Dużo w niej elementów baśniowych. Nie ma tu jednak tak dużego skupienia na realizmie, jaki powszechny jest w aktualnej literaturze. Znajdziemy tutaj masę rzeczy abstrakcyjnych, moralizacji, a to wszystko w pięknej otoczce, jaką roztacza nad wszystkim wyniosły, staroszkolny styl pisarki.
Bohaterem tytułowym jest Morgon, który ‒ jak dowiadujemy się na samym początku ‒ jest oznaczony w pewien charakterystyczny sposób na ciele. Co to oznacza, tego nikt nie potrafi określić i dla niego samego też jest to niewiadomą. Wygrywa on pojedynek na zagadki z pewnym mistrzem, niepokonanym od wielu wieków. Jak widać, Morgon jest wyjątkowy od samego początku i to właśnie jego losy będziemy śledzić przez właściwie całą powieść. Ogólnie rzecz biorąc, jego postać jest interesująca. Potrafi on sobą zaintrygować i nie był mi obojętny.
Pozostałe postacie nie wciągają aż tak bardzo, może poza towarzyszem podróży Morgona ‒ Dethem, nad którym roztacza się cały czas aura tajemniczości. Autorka nie chce uchylać rąbka tajemnicy co do jego tożsamości oraz prawdziwych intencji aż do samego epilogu. Nie oznacza to, że tylko główny bohater i wyżej wspomniany są jedynymi wartymi wzmianki postaciami w książce. Pozostali bohaterowie też zaznaczają swoją obecność. Potrafią oni zagarnąć na parę momentów naszą uwagę, ale robią to za rzadko jak na mój gust. Prawdą jest też to, że mają generalnie za mało miejsca, aby się rozwinąć. Przykładem tutaj może być Rood ‒ brat Raederle. Brak naprawdę interesujących postaci pobocznych uważam za jedną z głównych wad tej części serii.
Świat przedstawiony to kilka królestw z bliżej nieokreślonym położeniem góry Erlenstar, na której szczycie rezyduje Najwyższy (odpowiednik Boga). Te nieścisłości geograficzne i brak jakiejkolwiek mapy są bardzo irytujące w książce, w której tak dużo się podróżuje z miejsca na miejsce i ważną rolę pełni róża wiatrów. Po kilku takich opisach człowiek się gubi i nie wie, gdzie co leży. Jeśli kiedykolwiek nastąpi reedycja tego cyklu, nie wybaczę wydawnictwu, jeśli nie uzupełni tego braku. Same opisy tego, co widzimy, są z kolei napisane baśniowo. Krajobrazy są rozległe i mają nas wprawić w odpowiedni nastrój. Jak mamy pola, to sielanka. Lasy ‒ tajemnica i lekki niepokój. Wszystko to jest elementem pewnego kanonu, który kojarzy się właśnie z takimi opowieściami na dobranoc.
Sporą zaletą tego tytułu jest też system magii działający na paru ciekawych zasadach. Właściwie trudno to nawet określić jako reguły. Są to bardziej luźno interpretowane dogmaty. Przyjemność odkrywania, jak to wszystko działa, zostawiam jednak czytelnikom. Jest to na pewno dość nowatorskie rozwiązanie, nawet jak na dzisiejsze czasy.
Fabuła sama w sobie wciąga. Losy Morgona z biegiem czasu są coraz bardziej dramatyczne i właściwie do końca nie wiadomo, jak to się wszystko skończy. Jest on zmuszany do podjęcia wielu ważnych decyzji i widzimy, że miota się często między możliwościami wyboru i sam nie wie do końca, co powinien w danej sytuacji zrobić. Przy tym chaosie myślowym wyłania się postać Detha, który koniec końców ma olbrzymi wkład w ostateczne wnioski Morgona dotyczące tych różnej natury rozterek. Wiąże się to wszystko z wieloma konsekwencjami. Nasz mistrz dojrzewa, godzi się z wieloma rzeczami. Widzimy wyraźny rozwój emocjonalny naszego protagonisty i to wszystko mi się bardzo podobało. Wydarzenia mają logiczne powiązania i wynikają z siebie nawzajem. Nie ma tu też za wielu białych plam fabularnych, które mogłyby irytować.
Sama treść fabuły kręci się wokół korony znalezionej przez siostrę tytułowego bohatera pod łóżkiem. Stanowi ona wygraną za pojedynek na zagadki z duchem przeklętego króla – Pevena z Aum. Wtedy na scenę wkracza Deth, który uświadamia Morgona, że fakt posiadania tej korony oznacza rękę królowej Raederle. Bohater nie zastanawia się długo i postanawia upomnieć się o księżniczkę. Wtedy to zaczyna się jego podróż, nieprzebiegająca łatwo, jak się można domyślić.
Stylowo, jak już wspomniałem wcześniej, jest to po prostu baśń, tylko odpowiednio rozwinięta i napisana dla dojrzalszych czytelników. Znalazłem tu wiele rozterek filozoficznych, uniwersalnych prawd czy też zachowań. Nie oznacza to, że wszystko jest tu płaskie i jednowymiarowe, a przez to nudne. Jest co prawda sporo momentów przewidywalnych, ale jakoś mi to nie przeszkadzało w rozkoszowaniu się historią. Mimo tego, że potrafiłem z dużą skutecznością przewidzieć, co zapewne zaraz nastąpi (aczkolwiek nie zawsze), to i tak czerpałem przyjemność ze sposobu, w jaki autorka opisała proces decyzyjny. Jedno muszę przyznać, zakończenie absolutnie mnie rozwaliło i jest zupełnie zaskakujące.
Podsumowując, Mistrz Zagadek z Hed jest fantastyką w starym dobrym stylu. Pochodzi z czasów, gdy powieści tego typu miały zupełnie inny cel. Nawiązuje do klasyków w stylu Robin Hobb i jej trylogii czy też Tada Williamsa. Według mnie jest to książka wartościowa, świetnie napisana i z naprawdę niebanalnymi prawdami, dialogami i fabułą oraz magią. Myślę, że warto ją odnaleźć i poznać. Ja nie żałuję.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł polski: Mistrz Zagadek z Hed
Tytuł oryginalny: The Riddlemaster of Hed
Wydawnictwo: Mag
Autorka: Patricia A.McKillip
Tłumaczenie: Jacek Manicki
Gatunek: filozoficzna, staroszkolna fantasy
Liczba stron: 281
ISBN: 978-83-8796-850-2