SIEĆ NERDHEIM:

Dwutlenek węgla i… tyle. Recenzja książki Końce świata

Okładka polskiego wydania

“Innego końca świata nie będzie” – ten refren możecie sobie spokojnie powtarzać podczas czytania książki Brannena. Naszym najważniejszych przedapokaliptycznym pytaniem będzie więc nie jak to się stanie, tylko kiedy. A kolejnym czy tym razem także, cytując słynnego dr Iana Macolma, “życie znajdzie sposób”.

Jeśli liczycie na to, że geologia i paleobiologia zafundują wam chwilę eskapizmu od wyzwań codzienności w kryzysie klimatycznym, to nie o tę książkę wam chodzi. Brannen w Końcach świata stawia sprawę jasno – są wyraziste analogie pomiędzy pięcioma wielkimi wymieraniami i tym, co dzisiaj dzieje się z temperaturą i bioróżnorodnością. Nauki o Ziemi nie zostawiają wątpliwości – każde zaburzenie obiegu węgla w przyrodzie, a więc głównie stężenia CO₂ w atmosferze, prowadzi do apokaliptycznych zmian średnich temperatur. Z naszego punktu widzenia zmiany te są stosunkowo wolne, ale dla geologów to tylko mgnienie oka. Cienka warstwa osadów, szalenie nudna, bo zupełnie wyczyszczona ze skamielin.

Brannen przeprowadza czytelnika przez kolejne wymierania aż po to najsłynniejsze, którego ofiarą padł T. Rex, najjaśniejsza gwiazda paleontologii. Pokazuje nam przy tym różnych fascynujących bohaterów charakterystycznych dla kolejnych epok oraz sposoby, w jaki się one kończyły, przy czym zagłada zwykle przychodziła z wewnątrz i wcale nie w postaci reptilian. Tylko raz winną została uznana asteroida, a i to okazuje się nie takie zaraz proste i jednoznaczne.

Końce świata opowiadają także o stworzeniach, rządzących niegdyś naszą planetą. Nie ma tu moich ulubionych sinic, które według Kosmosu Neila de Grasse Tysona spowodowały pierwszą katastrofę ekologiczną i doprowadziły do upadku własnego gatunku przez to, że w szale korzystania z życia wydaliły zbyt dużo tlenu, a ten wcale nie jest dla nich zdrowy. U Brannena opowieść o wymieraniu zaczyna się na poważnie dopiero w pełnych dziwnych, stanowczo wielokomórkowych stworzeń morzach ordowiku. Pierwsze dwie wielkie epoki biologii ograniczały się do głębszych i płytszych akwenów, ale w permie życie na dobre z wody wypełzło, a nawet wykroczyło. A krótko po tym wydarzyła się najstraszliwsza apokalipsa, która prawie zmiotła organizmy z powierzchni Ziemi. I żadne meteoryty nie miały z nią nic wspólnego.

Wszystko już było, superwulkany, epoki lodowcowe pokrywające planetę białą warstwą lodu, megakontynent o jałowym wnętrzu. Wielkie huragany i niemożliwie zakwaszone morza. Tropiki na biegunach, gdzie wygrzewały się prajaszczurki, bo okolice równika były zbyt gorące i suche, żeby nadawały się do życia. Miały miejsce też wielkie rozkwity i umierania raf koralowych. Naturalne monokultury najtwardszych ocaleńców. Życie odradzało się wielokrotnie, czasem w formach zupełnie niepodobnych do niczego, co znamy – bo do naszych czasów nie przetrwały całe taksony, wielkie zestawy ewolucyjnych rozwiązań. Niektóre z tych gatunków były niewinnymi ofiarami, ale znajdą się i takie, które jak homo sapiens zanieczyściły wodę lub atmosferę do tego stopnia, że klimat planety uległ gwałtownemu załamaniu.

Brannen pozwala czytelnikowi na iście boską perspektywę (pozdrawiam Zeka z Areny dłużników), dalekie spojrzenie na twarde resety, które miały miejsce przez miliony lat istnienia Ziemi. Potem sprowadza go szybciutko na twardy grunt, bo przecież mowa jest nie o jakiejś Wenus czy Marsie, na pewno nie o Tau Ceti, tylko o naszej planecie A, dla której naprawdę nie mamy alternatywy. Obojętnie czy zbliżamy się do szóstego wymierania, czy tylko wyginięcia wielu gatunków (w tym naszego), po raz pierwszy mamy do czynienia z sytuacją bez precedensu w tym układzie planetarnym. Cały bajzel da się zrozumieć i ogarnąć, bo wyłonił się gatunek tworzący naukę i zdolny kontrolować skutki swojego szału korzystania z życia. I ten zwierzak może pomyśleć nie tylko nad tym, jakimi stanie się skamielinami za milion lat od dzisiaj, ale także jak to zrobić, żeby to jego potomkowie kontynuowali paleontologię jeszcze przez kilka epok.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł polski: Końce świata. Niezwykła opowieść o tym, jak wymierała nasza planeta
Tytuł oryginalny: The Ends of the World: Volcanic Apocalypses, Lethal Oceans, and Our Quest to Understand Earth’s Past Mass Extinctions
Wydawnictwo: Znak
Autor: Peter Brannen
Tłumaczenie: Ewa Ratajczyk
Gatunek: popularnonaukowa

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Agnieszka „Fushikoma” Czoska
Agnieszka „Fushikoma” Czoska
Mól książkowy, wielbicielka wilków i wilczurów. Interesuje się europejskim komiksem i mangą. Jej ulubione pozycje to na przykład Ghost in the Shell Masamune Shirow, Watchmen (Strażnicy) Alana Moora czy Fun Home Alison Bechdel, jest też fanem Inio Asano. Poza komiksami poleca wszystkim Depeche Mode Serhija Żadana z jego absurdalnymi dialogami i garowaniem nad koniakiem. Czasem chodzi do kina na smutne filmy, kiedy indziej spod koca ogląda Star Treka (w tym ma ogromne zaległości). Pisze także dla Arytmii (arytmia.eu).
“Innego końca świata nie będzie” - ten refren możecie sobie spokojnie powtarzać podczas czytania książki Brannena. Naszym najważniejszych przedapokaliptycznym pytaniem będzie więc nie jak to się stanie, tylko kiedy. A kolejnym czy tym razem także, cytując słynnego dr Iana Macolma, “życie znajdzie sposób”. Jeśli liczycie...Dwutlenek węgla i… tyle. Recenzja książki Końce świata
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki