Książka Danielewskiego otoczona jest swoistym nerdowskim kultem, uznawana za dzieło wyjątkowe, przerażający, nieoczywisty horror. Wyrasta z tradycji weirdu, ale też Borgesa czy nurtu liberatury. Znajdziecie sporo naukowych opracowań analizujących zwłaszcza ten ostatni aspekt, czyli różne eksperymenty z formą książki i samym tekstem. Dom z liści to także pastisz literatury naukowej, przy czym większą część historii tytułowego budynku i zafascynowanych nim osób poznajemy z przypisów.
Skąd ten tekst i przypisy? Johnny Wagabunda, drobny cwaniaczek uwielbiający rozmaite nielegalne substancje, w nieco przypadkowy sposób staje się spadkobiercą pudła papierzysk ślepego starca, Zampano. Okazuje się, że zawierają one szereg artykułów naukowych i notatek opisujących filmy dokumentalne słynnego fotoreportera Willa Navidsona i jego partnerki Karen Green (czujecie ten paradoks? Taki Borgesowski właśnie). Z początkowego bałaganu Johnny składa książkę o Domu, który w środku jest znacznie większy, niż wskazuje jego skromna powierzchowność, stanowi wręcz jakiś kosmiczny labirynt. Opisy eksploracji i prób zrozumienia tej przestrzeni uzupełnia o historię swojego życia: choroby matki, licznych podbojów miłosnych, biedy, wreszcie narastającej obsesji i paniki – tu dostajemy coś pomiędzy noir i gonzo. Dużo gatunkowych tropów naraz, prawda?
To będzie niepopularna opinia od razu narażająca mnie na zarzut powierzchownego zapoznania się z Domem, ale mnie nie wciągnął. Wywołał we mnie zastanawiająco mało emocji jak na horror. Doceniam, że jest to powieść pełna nawiązań do innych dzieł literackich czy filozoficznych, z Lovecraftem i Poem na czele. Być może, ostrzeżona przez cudze recenzje, czytałam ją nieco zbyt analitycznie, żeby doświadczyć porządnej imersji? Może to jakieś niedostatki nie tyle tłumaczenia, ile amerykańskiego kontekstu kulturowego? Wreszcie… cóż, eksperymenty wizualne są interesujące, ale tym, co mnie w literaturze porusza, zawsze jest język, a u Danielewskiego jakoś nie robi wyjątkowego wrażenia.
Styl Domu z liści wydaje mi się pożyczać wiele z Gór szaleństwa, w ogóle z Lovecraftowskiego zamiłowania do przymiotników nazywających stan ducha bohaterów i niesamowitość, okropność otoczenia, w jakim się znajdują. Jednak przestrzenie opisywane tym razem nie są starożytnymi budowlami pełnymi płaskorzeźb, tylko bardzo pustymi, zimnymi korytarzami i pomieszczeniami opuszczonego domu. Krótko mówiąc, nagromadzenie określeń na metafizyczny przestrach postaci jakoś nie było dla mnie przekonujące, wydawało mi się wtłaczaniem czytelnika w nastrój trochę na siłę. W tym kontekście zdradzę wam pewien żarcik (lub po prostu zabieg formalny), który znajdziecie w książce. Otóż tytułowy dom bywa porównywany do labiryntu, więc jego naczelny kronikarz starał się wprowadzić do niego postać Minotaura – jednak wszystkie te fragmenty zostały przekreślone. Też myślę, że potwór byłby tu naprawdę kiczowaty i pretensjonalny.
Doceniam pomysłowość wizualną i formalną Danielewskiego, zwłaszcza że dostępne obecnie techniki druku i ubogacania starej, dobrej książki aż się proszą o dorzucenie jakichś kolorów i dziwów. Dom początkowo był publikowany online i ten potencjał hipertekstowości naprawdę w nim widać. Jeśli jednak chodzi o samą historię, nie wydaje mi się, żeby była nowatorska, podejrzewam, że nie miała być, autor świadomie korzysta tu przecież z tropów literackich i gatunkowych wytrychów, całość sprawia wręcz wrażenie zabawy formalnej, a nie potrzeby snucia opowieści jako takiej. Mamy tu wszystkie obowiązkowe elementy: motyw obsesji i odkrywania podszewki rzeczywistości, męskich wypraw eksploracyjnych, pustych przestrzeni jak z willi Usherów. I złą babę, bo jakoś tak jest opisywana Karen, zanim nie zrehabilituje się opowieścią o Navidsonie (przyznaję, że coś mnie jednak ruszyło emocjonalnie, ale niekoniecznie zgodnie z tym, co poeta miał na myśli).
Nie chcę nikomu psuć zabawy, jeśli zdecyduje się sięgnąć po Dom z liści. Większość recenzji jest pozytywna, czytelnicy dają się wciągnąć w zagadkę niezmierzonych przestrzeni ukrytych za pięcioipółminutowym korytarzem, udziela im się klimat i emocje Wagabundy na Navidsona. Mnie akurat nie obeszło, ewidentnie nie jestem Ecowskim czytelnikiem idealnym Danielewskiego. Dlatego na tym kończę moją analizę, zostawiając was z moimi skrawkami i impresjami, może was dom przestraszy i zaintryguje do tego stopnia, żeby dołączyć do „kultu” i zanurkować w sieci oraz bibliotekach w poszukiwaniu dalszych tropów.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Dom z liści
Tytuł oryginału: House of Leaves
Autor: Mark Z. Danielewski
Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 392
Data wydania: 30.09.2024
Tłumacz: Wojciech Szypuła