Ocenianie książki po okładce nie jest zbyt mądre, ale muszę przyznać, że zdarza mi się to robić. W najbardziej dosłownej wersji. Kiedy nie wiem, co miałabym ochotę teraz przeczytać, szukam okładki, która z jakiegoś powodu wpadnie mi w oko. Czy to z powodu tytułu, czy ze względu na ilustrację. W ten sposób natknęłam się na cykl Stephena Clarke’a Merde, który póki co bawi mnie i przyjemnie wypełnia czas. Zaś gdy przyszły wakacje i zapragnęłam dołożyć sobie do przygód Paula Westa coś jeszcze – bo nic nie rozrusza mózgu lepiej, niż czytanie dwóch książek równolegle – ruszyłam do lokalnej biblioteki. A tam, tuż przy wejściu do wypożyczalni, stała gablota z wyłożonymi różnymi, szeroko rozumianymi pozycjami podróżniczymi. I jedna okładka przykuła moją uwagę. Zabawny tytuł – Czochrałem antarktycznego słonia i inne opowieści o zwierzołkach – zestawiony ze zdjęciem bezczelnie rozdziawionego słonia morskiego sprawił, że najpierw parsknęłam śmiechem, a potem uznałam przeczytanie tej książki za priorytet.
Powiem wprost. Następnym razem zastanowię się pięć razy, zanim tak zrobię.
Na pierwszy rzut oka pozycja autorstwa Mikołaja Golachowskiego, biologa i podróżnika, zapowiada się na lekko humorystyczną, ale rzetelną opowieść o biegunowej faunie z perspektywy jej badacza. To, jak bardzo osobistą, zaczyna się rozumieć już przy lekturze pierwszego rozdziału, opowiadającego o początkach przyrodniczych zainteresowań autora. Ale i przy dalszych częściach trudno pozbyć się wrażenia, że tego subiektywizmu w książce jest naprawdę dużo. Jednak nie w takiej formie, jakiej się spodziewałam. Oczekiwałam indywidualnego punktu widzenia pełniącego głównie funkcję czegoś w rodzaju filtra, odpowiednio hierarchizującego zdarzenia i fakty. Takiego, który pozwoli na pierwszy plan wypchnąć ciekawe, godne opracowania rzeczy, o których nie przeczytamy nigdzie indziej.
Owszem, interesujących historyjek o przyrodzie i jej eksploratorach nie brakuje. Golachowski opisuje, jak to je nazywa, zwierzołki z pewną specyficzną czułością. To nie jest suche omówienie tego, co o mniej i bardziej rozpoznawalnych gatunkach wiedzieć należy, ale żywe opowieści, okraszone różnorakimi detalami – nie zawsze w rodzaju tych, które można znaleźć w nobliwych podręcznikach biologii. Z drugiej strony, historie ze stacji badawczej też potrafią być zabawne. Przy obydwu tematykach pierwsze skrzypce często gra odpowiedni, nie zawsze do końca poważny komentarz. Trudno jest powstrzymać uśmiech przy opowieściach o pierwszym (nie do końca udanym) wywoływaniu wilków, tłustych pingwinach i ich trudnościach w poruszaniu się w okresie obfitości pokarmu, czy o samotnie wyglądającym wole piżmowym – ale bawią również anegdoty o podejrzanie sutej gościnie u rosyjskich badaczy albo niebezpieczeństwach chodzenia na stronę w obecności ptaków zwanych pochwodziobami. Nie jestem polarnikiem ni biologiem, nie mnie oceniać poziom merytoryczny tej części książki, ale jako laikowi czytało się ją całkiem przyjemnie.
Niestety tę i tylko tę. Raz, że – brutalnie rzecz ujmując – pan Golachowski nie jest drugim Michałem Sumińskim i brakuje mu daru opowiadania. Jego historie rzadko wciągają do tego stopnia, że nie można przerwać czytania, a w zamierzeniu ironiczny, humorystyczny styl, nadużywany przypomina bardziej bezcelowe wymądrzanie się. Dwa, że już w ciągu lektury pierwszych stu stronic (z ponad pięciuset) złapałam się na brzydkiej rzeczy: więcej, niż o zwierzołkach, dowiedziałam się o… poglądach autora. Jako miłośnik przyrody poczuł się zapewne szczególnie zobligowany do podzielenia się nimi ze światem. I to jest właśnie owa „prywata”, która zupełnie zepsuła mi przyjemność z czytania. Zostajemy poinformowani, jaką pan Golachowski ma opinię na temat łowiectwa, klatek, cyrków, futer… Dostaje się ludziom kupującym rasowe zwierzęta, myśliwym (którzy wszyscy są na pewno byłymi zomowcami), tej części kolegów autora po fachu, którzy nie podzielają jego nabożnego stosunku do przyrody, organizacji WWF (z kolei Greenpeace jest cacy), a nawet wędkarzom wyznającym zasadę No Kill (bo przecież złowić rybę i ją wypuścić to tak jak postrzelić sarnę i zawieźć ją do szpitala) oraz… liniowcom i tradycyjnemu modelowi rodziny. A lwia część tych jakże potrzebnych stwierdzeń pojawia się zupełnie ni z gruchy, ni z pietruchy, rzadko stanowiąc merytoryczny wkład do właśnie omawianego tematu.
Na tym polu odczułam najboleśniejsze rozczarowanie. Po takim, a nie innym tytule spodziewałam się jednak książki napisanej przez autora cechującego się zdrowym dystansem, który pozwoliłby mu wyłożyć pewne kwestie bez popadania w pretensjonalność. A tego tutaj najbardziej brakuje. Nie należę do osób łatwo wierzących w stereotypy, ale Golachowski poprzez takie opinie (połączone z nieznośnie protekcjonalnym tonem) idealnie wpasowuje się w schemat ekologa jako osoby radykalnej, agresywnej i wiecznie niezadowolonej, opierającej wszystko na czarno-białym widzeniu świata. Trudno mi powiedzieć, co jest gorsze – wyświadczanie niedźwiedziej przysługi miłośnikom przyrody, którym daleko jest do ekstremizmu czy stawanie w jednym szeregu z tymi wszystkimi przywiązującymi się do drzew czy harwesterów indywiduami, które zbyt często oglądamy w telewizji. I tyle zostaje z przyjemnej, pouczającej lektury. Zamiast tego, gdy czytam akapit o tak istotnej – zwłaszcza na biegunie – kwestii, jak niebezpieczeństwo spożywania alkoholu na mrozie, wyskakuje mi komentarz pana autora: Picie na mrozie jest dla idiotów, więc szczególnie polecam je myśliwym: nie dość, że mogą zamarznąć, to jeszcze jest nadzieja, że się wystrzelają. Trudno nie zareagować inaczej, jak tylko chęcią rzucenia tomiszcza w kąt i zapytania pana polarnika, czy aby na pewno wszystko u niego dobrze z głową.
Właśnie. Tomiszcza. Jak już wspominałam, książka ma 512 stron. Wprawdzie ozdobionych tu i ówdzie pięknymi ilustracjami, przedstawiającymi zdjęcia biegunowych widoków i zwierząt, ale one poprawiają nastrój podczas lektury tylko na chwilę. Im dalej, tym bardziej czytanie zaczyna przypominać męczące brodzenie po kolana w śniegu, byleby tylko dotrzeć do końca. Rozumiem, że autor chciał opisać kilka różnych wypraw, połączonych wspólnym mianownikiem polarnego celu. Ale omówione powyżej niedostatki stylu pisarskiego sprawiają, że historie, które teoretycznie powinny absorbować czytelnika bez względu na ilość stron, dłużą się niemiłosiernie. Powiem dosadnie – ja dotrwałam do końca, mocno przetrzymując mój biblioteczny egzemplarz i bez sensu tracąc kawał wakacji, głównie ze względów honorowych. Głupio byłoby recenzować książkę, której się nie skończyło.
Z tej trudnej lektury wyciągnęłam jedną zasadniczą lekcję: na drugi raz trzeba być ostrożniejszym przy wyborze książki na podstawie jej zewnętrzności. Czochrałem antarktycznego słonia pod pozorami humorystycznego tytułu dla zainteresowanych przyrodą ukrywa pozycję przyciężkawą, nadmiernie zepsutą niepotrzebną ideologią, z jedynie garstką dobrze opowiedzianych historyjek. Satysfakcji z lektury daje niewiele. Zawartość tego produktu okazała się niezgodna z etykietą. Gdzie mogę zgłosić reklamację?
Szczegóły:
Tytuł: Czochrałem antarktycznego słonia i inne opowieści o zwierzołkach
Wydawnictwo: Marginesy
Autor: Mikołaj Golachowski
Język oryginału: polski
Typ: książka
Gatunek: literatura podróżnicza
Data premiery: 2016
Liczba stron: 512
Podsumowanie
Nasza ocena
Plusy:
+ garść zabawnych historii o zwierzętach polarnych oraz ich badaczach
+ piękne zdjęcia fauny i flory
Minusy:
– niezbyt wciągający sposób opowiadania
– ironiczny styl na dłuższą metę męczy
– natrętne wstawki ideologiczne, niewiele wnoszące do treści
– długość przy niedoborach stylu działa na niekorzyść całości