Przyszła pora na konkrety. Ostatni tom X-O Manowar podsumowałem jako porządny etap przejściowy, satysfakcjonujące oczekiwanie na ważniejsze punkty fabuły i powalającą stronę wizualną. Na zweryfikowanie oczekiwań nie trzeba było długo czekać – trzecia część opowieści, tym razem pod tytułem Cesarz, wylądowała na mojej uginającej się półce. Nie ma już miejsca na usprawiedliwienia i cierpliwość, Aric przeszedł długą drogę od spokojnego, agrarnego żywota na peryferiach planety Gorin i powinien uraczyć nas wreszcie zajmującą rozpierduchą i jej logicznymi konsekwencjami. Przynajmniej tak sugeruje wspomniany tytuł.
Wojna, wojna nigdy się nie zmienia. Intrygi nakładają się na siebie w rozgrywce przebijającej najbardziej szczwane ruchy szachowe. Odziany w futurystyczną zbroję klon Conana z uporem maniaka rozwala wszystkie przeszkody za pomocą siły woli albo po prostu waląc je bezpośrednio z barbary. Jego odwaga, taktyczny geniusz i potężne, błyszczące galoty motywują tysiące uciśnionych do powierzania mu życia i przyszłości swojej planety. Szybko okazuje się jednak, że problemy nie kończą się z obaleniem ostatnich tyranów – rany toczące poddanych na skutek ogromnego konfliktu jątrzą się intensywnie po jego ustąpieniu. Mistrz rozwałki wkrótce odczuje na własnej skórze o ile łatwiejsze jest zdobycie władzy od jej utrzymania.
Najpierw może o mocnych stronach, bo przeważają. Nasz heroiczny protagonista o muskułach z marmuru jest bohaterem z krwi i kości, polityka prowadzona przez niego w ramach konfliktu może i wydaje się zachowawcza, ale cieszy ludzkim podejściem, empatią i zwykłym sensem. Dzięki temu nie dziwi i nie przeszkadza nam jego szybki sukces i skuteczność bezpośredniego podejścia w radzeniu sobie z przenikliwymi knowaniami przeciwników. Patrzenie na to, jak Aric bierze na gołą klatę przeciwności i wychodzi z tego całego ambarasu obronną ręką, jest naprawdę satysfakcjonujące. Narracja nie pędzi na łeb na szyję, ale śledzenie jej jest względnie łatwe. Trafi się kilka zwrotów akcji, a wszystkie nieścisłości można bez problemu usprawiedliwić odmiennym tokiem rozumowania bojownika z okładki. Jakby nie patrzeć, jest barbarzyńcą wyrwanym z odmętów linii czasu i rzuconym na całkowicie obcy mu grunt. Mogło mu to przynieść albo sromotną klęskę, albo porażający sukces. Na szczęście poszło raczej w tę drugą stroną, przynajmniej na razie.
Miejsce na rozczarowanie znajduje się zaskakująco w bardziej interesującej (pod kątem fabularnym) części albumu. Wtedy też na światło dzienne wychodzi mnóstwo elementów, do których trzeba dopisać jakieś „ale”. Natura inteligentnych istot we wszechświecie jest raczej niezmienna, ale zdecydowanie zbyt szybko zapominają o wdzięczności dla swojego wybawcy. Zakończenie wojny przenosi skupienie na inne problemy, ale społeczności Gorin nie pozwoliły sobie nawet na chwilę oddechu. Ostatecznie, zdrajca zawsze pozostanie zdrajcą, ale zwykle ujawnionego już kreta powinno się mieć tak mocno na oku, by uniemożliwić mu natychmiastowe wręcz kontynuowanie swoich lisich kombinacji. Te wszystkie zarzuty sprowadzają się do jednego – pierwszy raz, od początku ogólnie dosyć raptownej serii, odczułem ten pośpiech w negatywny sposób. Mogę przymknąć oko, bo doprowadziło to do przedstawienia najciekawszej postaci od początku serii, pierwszego godnego i dobrze nakreślonego antagonisty.
Głównie naczekałem się jednak na artystów. Większość tego albumu nadłubał Clayton Crain – mistrz intensywnej plastyczności, który pierwszy raz zachwycił mnie rysując Carnage’a w 2010 roku. Symbionty w jego wykonaniu wydawały się naprawdę żywymi, ruchomymi glutami, co rekompensowało raczej mierną fabułę tamtego runu. Kadry tego gościa są zawsze doskonale skomponowane, mroczne i niesamowicie szczegółowe, pomimo ogólnej miękkości malowanego światłocienia. Nawet nie chcę wyobrażać sobie, ile czasu zajmuje mu narysowanie jednej strony – plus dla decydentów z Valianta za taki wybór. Podobnie wygląda sprawa z kończącym ten album Renato Guedesem. Jego sztuka mniej skupia się na zaznaczaniu konturowych granic, ale tworzy jeszcze mocniejsze odczucie obcowania ze zbiorem małych, samodzielnych obrazów. Trzeci tom X-O Manowar to piękny album, chociaż zdaję sobie sprawę, że takie nagromadzenie detali może nie trafiać w każdy gust, odwracając uwagę od płynności wizualnej narracji.
Trochę ponarzekałem z obowiązku, ale postawmy sprawę jasno – moje zarzuty tym razem sprowadzają się do niezadowolenia z szybkiej reakcji ludu obcej planety na powojenne status quo. Ogólnie jest to sprawa wręcz marginalna i nie wpływa za bardzo na prostą radochę z lektury. Trzeci tom X-O Manowar to moim zdaniem najlepszy do tej pory etap serii. Komiks wizualnie przepiękny, choć drobiazgowa stylówa może dla niektórych być przytłaczająca. Nieco zbyt pośpieszna odyseja nieślubnego dziecka Tarzana i Iron Mana nawet fabularnie nie mija się z logiką, a dzięki butnemu podejściu protagonisty i nieprzesadzonej zawiłości intryg pozwala czytelnikowi zaangażować się w intensywną narrację. No i co najważniejsze, pomimo kulminacji istotnych wątków, wciąż zachęca do oczekiwania na kontynuację.
Serdecznie dziękujemy wydawnictwu KBOOM za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: X-O Manowar. Tom 3: Cesarz
Wydawnictwo: Valiant Comics / Wydawnictwo KBOOM
Autorzy: Matt Kindt, Clayton Crain, Renato Guedes
Tłumaczenie: Marek Starosta
Data premiery: 31.01.2019
Liczba stron: 124