Człowiek całe życie wmawia sobie, że nie jest naiwny i nie pozwoli łatwo się okantować. Potem pojawia się X-O Manowar i okazuje się, że bardzo łatwo dać się wmanewrować w polubienie czegoś, co normalnie odrzuca. Wystarczy zabrać absurdalnemu superbohaterowi kiczowato zaprojektowany kostium, pozwolić mu zapuścić epicką brodę i wrzucić w sam środek intrygi rodem ze srebrnej ery science fiction. Zupełnie ogłupiałem, zapomniałem, co czytam i pokochałem, pochwalałem i polecałem. W drugim tomie Aric z Dacii wreszcie przywdziewa swój bootlegowy pancerz Iron Mana, czy to pomogło mi otrzeźwieć?
Wciąż niechętnego bohatera do wskoczenia w złoty, pancerny kubraczek zmuszają okoliczności. Po zwycięstwie nad wojskami Kadmów świat złośliwie nie stał się automatycznie krainą mlekiem i miodem płynącą – po gruncie w dalszym ciągu leje się głównie jucha wszelkiej maści kosmitów. Aric z Dacii szpanuje niesamowitym zmysłem taktycznym i zawziętością, a jego sukces budzi zazdrość niekompetentnych bumelantów. Po powrocie do swojego gospodarstwa agroturystycznego (kto się spodziewał, że w ogóle tam wróci?) zastaje w chałupie niespodziewanego gościa. Jego niebieska ukochana, posiadaczka ogona o wciąż niewyjaśnionych funkcjach erotycznych, zamiast przygruchać sobie kochanka, wita partnera w towarzystwie jego połyskującej zbroi. Nie ma już czasu na biadolenie, nowi, potężni przeciwnicy sami sobie manta nie spuszczą, pora na tytanowe getry.
Oczarowany pierwszym tomem chyba najbardziej obawiałem się wejścia na pierwszy plan tego okropnego fatałaszka. Jego design, wciąż pachnący wczesną fikcją superbohaterską, kojarzył mi się tylko i wyłącznie z wszystkimi średnio udanymi liniami zabawek z lat 90. Drugi tom X-O Manowar nie stał się jednak kolejnym epizodem przygód Kapitana Złote Gacie, bo Aric po swoją broń ostateczną sięga faktycznie tylko w ostateczności, a gdy to się w końcu staje, od żenady ratuje nas moje ulubione zaklęcie: redesign!
Narracja w drugim tomie nieco się plącze. Mrukliwy barbarzyńca miota się na boki, zamiast przeć do przodu, rozrzucając jednocześnie na wszystkie strony rozczłonkowane ciała przeciwników. Wędruje od obozu do obozu, negocjuje i stara się ogarnąć, kto tu właściwie kogo tłamsi. Matt Kindt pisze o bohaterze rozważnym, znudzonym ciągłym mordem i wojną, któremu w ferworze walki trochę się zapomniało, że w sumie to już nie za bardzo miał ochotę tłuc się z kimkolwiek. Kilka rozmów wystarczy, aby Aric zaczął zauważać nieścisłości w wersji wydarzeń przedstawionej przez jego nowe szefostwo. Generał jest przez to może mniej porywający, ale hołubi mądrości protagonisty i pośrednio trochę nas karci za płytkie oczekiwania – a przynajmniej mnie, przyznaję się bez bicia.
Nie jest też tak, że strony wypełnia jedynie gadanina. Trup w dalszym ciągu ściele się gęsto, w pewnych momentach ilość eksplozji zawstydziłaby Michaela Baya, a w innych czerwień posoki zakrywa większość kadrów. To wciąż intensywna, wojenna akcja w egzotycznych warunkach obcej planety, której do całkowitego podobieństwa z klasykami tego nurtu brakuje jedynie obecności przestarzałego archetypu nieporadnej córki wrogiego wodza, kokietującej nieustannie niewzruszonego wojownika. Aric nie ma czasu na takie rzeczy, Aric musi ścinać łby laserowym ostrzem i gadać z monolitami.
W kwestii wpisywania się w klimat staroszkolnego fantasy w kosmosie kilka soczystych pochwał zebrał ode mnie ostatnio rysownik pierwszego tomu – Tomas Giorello. Mało brakowało, a i tym razem bym go pochwalił, narzekając lekko na kilka potknięć i takie ogólnie zauważalne lenistwo, mniejszą staranność w kreśleniu epickich starć i zawadiackich mord. Najadłbym się wstydu, bo zawartość tego tomu nakreślił Doug Braithwaite – artysta znany między innymi z pracy nad historią Mother Russia z serii Punisher MAX Gartha Ennisa. Swoją niedoszłą wtopę, do której w sumie mogłem się nie przyznawać, usprawiedliwię na dwa sposoby: po pierwsze, plastyczna kolorystyka nałożona przez Diego Rodrigueza w obu tomach jest skrajnie charakterystyczna. Po drugie, Braithwaite naprawdę bardzo, bardzo mocno starał się zrobić to, co perfekcyjnie zrealizował jego poprzednik.
To tylko przez to porównanie Generał wypada wizualnie nieco gorzej od Żołnierza. Usilne trzymanie się ustanowionego wcześniej modus operandi wyraźnie zakleiło gruczoły kreatywności rysownika. Nie miałem absolutnie żadnych zastrzeżeń, gdy kreślił mroczne perypetie Franka Castle, ale tamte historie były zdecydowanie bardziej przyziemne, rynsztokowe w adekwatny sposób. Giorello śmielej żonglował układem kadrów, aż do przesady wpajał dynamikę w każdą pozę i grymas, nawet gdy hodowanie zmarszczek było zupełnie nieuzasadnione. Stworzył przerysowany świat na tyle spójny, że stonowanie przyniosło jedynie lekką tęsknotę za tą spektakularną lawiną epickości. Braithwaite to naprawdę utalentowany rzemieślnik, ale kosmiczne przygody wizygockiego wojownika to opowieść o specyfice zbyt odległej od rosyjskich spelun i placówek wojskowych.
Drugi tom X-O Manowar to dobra kontynuacja świetnej opowieści, która trochę traci przez raczej przejściowy charakter zawartych w niej wydarzeń. Aby ją docenić, trzeba przestawić mózg z trybu masowego mordu na tempo dostosowane do budowania świata, ustanawiania pewnego status quo. Wtedy już można na powrót cieszyć się wyjątkowym podejściem wydawnictwa Valiant, które postawiło na traktowanie każdej serii superhero indywidualnie – budowanie ich fabuł na fundamentach zupełnie innych gatunków. Nawet nieco słabsze rysunki można przeboleć – a w następnych częściach tej sagi zostaną nam zrekompensowane z nawiązką. Sprawdziłem z ciekawości następców Douga Braithwaite i uwierzcie mi, warto czekać.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: X-O Manowar. Tom 2: Generał
Wydawnictwo: Valiant Comics / Wydawnictwo KBOOM
Autorzy: Matt Kindt, Doug Braithwaite
Tłumaczenie: Marek Starosta
Data premiery: 19.06.2019
Liczba stron: 108