SIEĆ NERDHEIM:

Komiczny protektor. Recenzja komiksu Venom: Zabójczy obrońca

Średnio pasują mi odnowione cyfrowo wersje okładek, no ale „postęp”.

Jest rok 1992, w amerykańskim komiksowie gorąco, że aż tusz topnieje. Banda parszywych dezerterów z Marvela zainaugurowała wydawnictwo Image Comics, wydając pierwsze tomy Youngblood, WildC.A.T.S. i Spawna; w DC Comics za to po rekordowe góry hajsu z czytelniczych kieszeni sięga wątek ze śmiercią Człowieka ze Stali. Aby w takich warunkach się przebić do odbiorcy, trzeba przynajmniej walnąć podwójne salto z racą w dupie. Marvelowi się to najwyraźniej udało (bez poparzeń), bo wydany w połowie grudnia pierwszy zeszyt solowego debiutu Venoma wbił się na trzecie miejsce rocznych list sprzedaży. Spektakularny wyczyn, ale czy zasłużony?

Ale jak to się właściwie stało, że morderca z apetytem na mózgi nagle stał się antybohaterem? Nagle, można rzec, bo przemodelowanie modus operandi symbionta nastąpiło w przeciągu kilku sekund, gdy Spider-Man ocalił byłą Eddiego Brocka. Panowie w efekcie zawiesili topór wojenny, Venom obiecał być (względnie) grzecznym chłopcem i zaczął swoją heroiczną działalność na terenie upalnego San Francisco. Na miejscu szybko udało mu się zamieszać w większą drakę. Oto bowiem ślady zbrodni prowadzą go do ukrytego, podziemnego miasta, które zamieszkują okoliczni biedacy prześladowani z niejasnych początkowo przyczyn przez zamożnego niemilca i jego przysadziste mechy. Tak zaczyna się podróż w kierunku odkupienia, akceptacji i odnalezienia wewnętrznej równowagi. Podróż trudna i często odbywana z jakiegoś powodu na golasa. A potem w narrację wbija jeszcze Life Foundation i zmusza drapieżnego kosmitę do rozmnażania. Trudne początki to domena największych herosów.

A niektóre oprychy myślały, że spotkanie Spider-Mana to pech…

Odsyłam do całkiem świeżego Amazing Spider-Man. Epic collection. Plaga pająkobójców jak i do mojej recenzji tego albumu na blogu Rękopis znaleziony w Arkham (pozdro Krzychu!). Lektura tamtej historii jest przydatnym, choć nie niezbędnym, wstępem do Zabójczego obrońcy. Pozwoli wam ogarnąć kontekst i wbić się w klimat umiarkowanych staroci, a moje wrażenia z obcowania z samodzielnymi przygodami Venoma są bardzo podobne do odczuć ujętych w tekście o tym swoistym prequelu.

Podobne, ale na szczęście nie jednakowe. Odpowiadając na pytanie zadane na wstępie: tak, uważam sukces tej historii za zasłużony. Musicie mieć jednak świadomość, że moją miłość do Spider-Mana przebija tylko uczucie, którym darzę jego niekwestionowanego arcywroga. Venom to według mnie postać o nieskończonym potencjale i przykład doskonałego wykorzystania mocnych cech bohatera do podkręcenia wartości całej franczyzy. Jasne, bywało czasem bardzo słabo, ale jak na normy superhero symbiont wychodzi z edytorskiego szaleństwa obronną ręką.

Wróćmy jednak do samego komiksu. To staroć uparcie zatopiony w ostatnich podrygach trykociarskich bzdur schyłku poprzedniego stulecia. Wciąż pełno w nim zbędnej ekspozycji, poważne wątki przeplatają się z przepychankami w rajtuzach, a rzeczy dzieją się, bo tak kazało szefostwo i fabuła leci po trupach (w logice) do celu. Rzekłbym jednak, że w tym mocno kwaśnym nawiasie Zabójczy obrońca jest serią wyjątkowo słodką, w której akcja nie zwalnia, a prostackie pranie po łbach balansuje z osobistymi wątkami postaci, jakby prostolinijnie podane one nie były. Przede wszystkim jednak wreszcie wyraźnie widzę stopniowe wygrzebywanie się z przestarzałych trendów, przynajmniej w porównaniu do równolegle wydawanych komiksów z pajęczakiem w roli głównej. To pierwsze kroki w kierunku takiej narracji, jaką dostaniemy na początku XXI wieku.

Tak, pełna powaga i heroizm najwyższej próby.

W odniesieniu do końca poprzedniego akapitu prawie użyłem słowa „subtelność”, ale od tego dzieli nas przepaść wypełniona uroczym przerysowaniem. Venom jest tutaj bowiem, nie da się tego inaczej określić, naiwnym i głupkowatym bufonem. Jeśli nie grzebaliście wcześniej w komiksach z tych lat i zastanawiało was, czemu filmowy symbiont rzuca na prawo i lewo infantylnymi one-linerami, to tutaj znajdziecie na to odpowiedź. Zwolennikom przygnębiającej smolistości pewnie to odpowiadać nie będzie, ale ja odnajduję w takim spojrzeniu na postać znamiona ogromnej rozwagi scenarzystów. Eddie Brock i jego świadome ciuszki od początku raczyli nas raczej posępnie komiczną wersją moralności. Śmierć niewinnych jest be, ale udusimy biednego policjanta bez litości, bo nic nie może stanąć na naszej drodze do zemsty. Można było go ogłuszyć lub obezwładnić? Oczywiście, gdzie w tym jednak dramatyzm? Przypomniałem sobie dosłownie wszystkie występy symbionta poprzedzające solową serię i zauważyłem, że udział faktycznie heroicznych myśli w strumieniu czarnej świadomości kosmicznego gluta rósł delikatnie, stopniowo. Wraz z nim, poza szerokością i deformacją zębatej szczęki, eskalował humor, już nie tylko wyłącznie grobowy, ale coraz bardziej absurdalny – podkreślający naiwność postaci. Chyba tylko wyłącznie temu ta bardziej pozytywna strona Eddiego Brocka jest tu realna, karykaturalne wypaczenie zabawnych elementów oddaliło jego charakter od mroku poważnych problemów psychicznych. David Micheline z jednej strony przyszedł tu na gotowe, ale z drugiej w swoim scenariuszu poszedł krok dalej i rozważnie zatrzymał się przed granicą totalnej niepowagi.

Zamiast pocić się nad analizą rysunków, mógłbym właściwie bez większej szkody przekleić akapit na ten temat ze wspomnianej już recenzji Plagi pająkobójców. Połowa tego albumu z hakiem to Mark Bagley u szczytu formy i zaangażowania, zanim komputerowa obróbka odebrała jego ilustracjom urok (tak, nieszczególnie podoba mi się jego robota w Ultimate Spider-Manie). Festiwal dynamiki i szczegółów, milion zębów w szczęce symbionta, każde ścięgno prężące się pod napiętą do granic możliwości skórą nosiciela, jakaś kultowa ilustracja co kilka stron. Wielką rolę odgrywają wybitne tusze (głównie autorstwa Sama de la Rosy), bo przecież gdzie Venom, tam czerń. Jest to też jednak wciąż komiks niesamowicie kolorowy i choć lubię bardziej zdecydowane sterowanie atmosferą za pomocą barw, to często brakuje mi tej staroszkolnej tęczowości w tytułach peleryniarskich. Czepiam się, ale niestety w drugiej połowie tomu Ron Lim wypada nieco blado w porównaniu z Bagleyem. Nie jest to dramat, zdecydowanie bardziej kłuje w oczy cyfrowa poświata na większości rysunków, coś na kształt artefaktów po nieumiejętnym wyostrzeniu. Na niektórych stronach wygląda to fatalnie.

Hej, mam to na ścianie! W sensie tę okładkę, nie stricte Venoma.

Dużo pisaniny, mało konkretów. Wiem, mam jednak powód. To pusty frazes, ale Venom. Zabójczy obrońca naprawdę jest komiksem, który nie potrzebuje reklamy. Nie dlatego, że to dzieło idealne, ponadczasowe (może tylko dla trykotowych neofitów) i utrzymujące jakość nawet po tylu latach. Pod wieloma względami to staroć i to w ramach najbardziej oderwanego od rzeczywistości nurtu fabularnego w tym medium, porcja średnio bystrej rozrywki w najlepszym wypadku. Trudno jednak nie zauważyć, jak doskonałym krokiem marketingowym była dla Marvela ta historia, jak ubarwiła też fabularnie najbliższą Spider-Manowi strefę ich uniwersum. To seria mogąca wręcz posłużyć za definicję kultowości i rozumiem całkowicie, jak wielkie wrażenie musiała robić na początku lat 90. Jako element nurtu delikatnie kierującego się w stronę mniej archaicznej narracji i renesansu archetypu antybohatera to mocny pretendent do miejsca w biblioteczce nawet umiarkowanych fanów Domu Pomysłów per se. Tych bardziej miłujących dzierżymordy rajtuzowej rozrywki przekonywać bowiem raczej nie muszę.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Venom: Zabójczy obrońca
Wydawnictwo: Mucha Comics
Scenariusz: David Michelinie
Rysunki: Mark Bagley, Ron Lim, Sam de la Rosa, Al Milgrom, Marie Javins
Tłumaczenie: Marek Starosta
Typ: komiks
Gatunek: superbohaterowie, akcja
Data premiery: 11.11.2022
Liczba stron: 144
ISBN: 978-83-66589-95-7

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Rafał "yaiez" Piernikowski
Rafał "yaiez" Piernikowski
Piszę o głupotach od kiedy tylko nauczyłem się, jak wyglądają literki. Od fanowskiego systemu RPG w czasach podstawówki i opowiadań w ramach lore uniwersum Warcrafta przeszedłem do kulturowej grafomanii. Od lat prowadzę bloga muzycznego Nieregularnie Relacjonowana Temperatura Hałasu, tylko troszkę krócej działam w redakcji Nerdheim. Jako anglista z wykształcenia język traktuję swobodnie, dopóki spełnia swoją funkcję użytkową, co jest zręcznym usprawiedliwieniem mojego nieposzanowania podstawowych zasad. Zawodowo zajmuję się ubezpieczeniami na rynek USA. Prywatnie katuję skrzeczącą muzykę, tony komiksów (Ameryka, Japonia, Europa w tej kolejności), gry video, planszóweczki i składam modele japońskich robotów.
Jest rok 1992, w amerykańskim komiksowie gorąco, że aż tusz topnieje. Banda parszywych dezerterów z Marvela zainaugurowała wydawnictwo Image Comics, wydając pierwsze tomy Youngblood, WildC.A.T.S. i Spawna; w DC Comics za to po rekordowe góry hajsu z czytelniczych kieszeni sięga wątek ze śmiercią Człowieka...Komiczny protektor. Recenzja komiksu Venom: Zabójczy obrońca
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki