SIEĆ NERDHEIM:

Przeleżała przełomowość. Recenzja komiksu Spider-Man: Śmierć Jean DeWolff

„Mam problema” z dziełami przełomowymi. Wiecie, w takim kontekście mówi się często o starociach, które na dzisiejsze czasy wypadają strasznie średnio. To złożony problem, przystępność istotnych klasyków zależy często tak naprawdę od ich powierzchownych elementów, czasem zgrywa się to więc w pewnym stopniu z charakterystyką konkretnego medium i wpływem naszych obecnych przyzwyczajeń w jego zakresie. Dlatego też, w moim odczuciu, muzyka starzeje się najlepiej, filmy i książki są na drugim miejscu, gry zamykają podium (albo lądują boleśnie na ryju już poza nim, bywa różnie). Komiksy niestety, co jako fanboj przyznaję z żalem, dojrzewają jak ser pozostawiony na Słońcu. Zachęcający wstęp, wiem. 

Śmierć Jean DeWolff to jeden z pierwszych głośnych scenariuszy uwielbianego do dziś Petera Davida. To też efekt przechodzenia decyzyjnych stanowisk w Marvelu z rąk młodych marzycieli w szpony cynicznych, zawiedzionych światem dziadów z potężną hipoteką do spłaty i chroniczną neuralgią wyginającą plecy. Spider-Man był bowiem zbyt pozytywny, wesoły idealizm nie reprezentował też problemów zgredziejących odbiorców, więc trzeba było sprowadzić go na ziemię. Dosłownie też, bo śmigania po mieście na sieciach jest tu jak na lekarstwo. Sposób na wrzucenie zwykle uśmiechniętego bohatera w wir moralnej szarości napędzanej gniewem jest prosty: zamaskowany pomyleniec musi zabić bliską przyjaciółkę Pająka. Tak właśnie ginie niezłomna policjantka, tytułowa Jean DeWolff.

Nie będę już rozwodził się nad oparciem całej fabuły na klasycznym zlodówkowaniu postaci żeńskiej, z szacunku zacznę od plusów całej historii. Faktem jest, że Śmierć Jean DeWolff była w 1985 roku opowieścią wyróżniającą się na tle kolorowego mainstreamu. Czy były wtedy inne mroczne trykoty? Oczywiście. Czy były jakieś jakościowo lepsze? Pewnie tak. Okazję do obserwowania Petera Parkera otępionego rządzą zemsty czytelnicy mieli jednak raczej rzadko, zwłaszcza od kiedy odrzucił symbionta. Peter David w swoim scenariuszu skutecznie zbudował przytłaczający jak na tamte czasy klimat, a wprowadzenie do historii moralnej przeciwwagi w postaci Daredevila było doskonałą decyzją. Doceniam też to, że pomimo swojej oczywistej roli fabularnej, Matt Murdock absolutnie nie jest tu idealnym i bezbłędnym herosem. Najlepszy jest w tym wszystkim teoretycznie niepozorny złol, postać ostatecznie tragiczna i pomimo pewnej dawki spandeksowej fantazji, wciąż zdecydowanie bardziej przyziemna od napompowanych sterydami megalomanów cosplayujących wszelkiego typu faunę. Dałem się zaskoczyć też oczywistemu z perspektywy czasu zakończeniu, a właściwie nawet dwóm, bo album zawiera też wydaną później kontynuację losów udręczonego Zjadacza Grzechów.

Wracając jednak do wstępu, są w tym przełomie potknięcia tożsame z wiekiem tego komiksu. Czasy przesadnej ekspozycji już trochę wtedy mijały, ale scenarzyści wciąż nie wiedzieli, kiedy wypada zamknąć postaciom gęby. W efekcie dostajemy tonę dialogów, z których może połowa jest naprawdę bystra, a reszta rozciąga się bezwstydnie na całym spektrum negatywnych odczuć od zbędnej paplaniny po nieumyślny komizm. Nie tylko w tekście zresztą, ale i w samej wyrażonej graficznie akcji, zbyt często trafiają się tu kompletnie wybijające z rytmu durnoty.

Tak to było w tych latach 80., większość z nas jest przyzwyczajona, więc można na to przymknąć oko. Absolutnie nie da się jednak zignorować błędów rozwalających pierwotne założenia fabularne. Spider-Man miał się tu zatracić w rozpaczy po utracie bliskiej osoby, przekraczać granice i wątpić w siebie. Nie odczułem tego nawet przez moment. Zamiast tego dostaliśmy chyba najbardziej niesympatyczną, niekompetentną wersję Pajęczaka i żeby nie było wątpliwości: sama śmierć Jean DeWolff nie jest tu żadnym katalizatorem jego zachowań. Peter jest w tym albumie bucem od samego początku, potem wpływ dramatycznych wydarzeń na jego psychikę jest w najlepszym wypadku bardzo powierzchowny, a wszystko kończy się chwilowym wybuchem. David nie stworzył tu żadnego wyraźnego fundamentu logicznie i emocjonalnie łączącego najważniejsze wydarzenia. Choć w tamtych latach chyba nikt nie oczekiwał od komiksu superbohaterskiego nurkowania w głębiny takich psychologicznych niuansów, ja nie potrafię nie odbierać tego jako zbyt oczywistego zaniedbania. To dojrzały dramat miał być przecież przyczyną kultowości zawartych w tym albumie zeszytów.

O ile co bardziej wymagający miłośnicy spandeksowych staroci mogą sapnąć z lekkim rozczarowaniem w kontakcie z fabułą, to wizualnie raczej będą ukontentowani. Typowy spacerek po alei wspomnień, perełka dla ludzi uważających ściany oblepione stronami starych komiksów za szczyt designu, dla reszty może być lekko archaicznie. Chciałbym przy tym zaznaczyć, że o dziwo powszechnie znany i uznany Sal Buscema przegrywa tutaj w zestawieniu z młodszym i niestety już zmarłym kolegą. Rich Buckler, odpowiedzialny za obejmującą podstawową część fabuły pierwszą połowę albumu, kreślił Pająka w sposób zdecydowanie bardziej dynamiczny. Jego rysunki mają zauważalnie więcej szczegółów, częściej wychodził poza banalny układ kadrów, a i Peter spod jego ołówka wyszedłszy nie wygląda przynajmniej jak czwarty Chipmunk. Przy tych ilustracjach teoretycznie nowsza i wciąż pełna niezaprzeczalnego uroku stylówa typowa dla Buscemy wygląda antycznie.

Dobra, może częściowo sam jestem sobie winny, bo oczekiwałem od komiksu superbohaterskiego sprzed prawie 40 lat jakiejś choćby względnie poważnej dłubaniny w tematyce dualizmu moralnego/etycznego. Całkowicie rozumiem, czemu w momencie premiery Śmierć Jean DeWolff była kopniakiem wycelowanym w lewe dolne płaty potyliczne nerdów. Mocno nieoczywisty, jak na te realia przynajmniej, antagonista i podsycona agresją lekkomyślność Spider-Mana mogły być wtedy rzeczywiście szokujące, a i teraz jest to całkiem przyjemne w odbiorze i klimatycznie odmienne okno do lat młodości dla takich dziadów jak ja. Nie da się jednak zaprzeczyć, że sporo potencjału swojego scenariusza Peter David własnoręcznie rozrzuca na boki przez nieumyślny semi-slapstick oraz brak wyraźnej granicy między heroiczną normą i desperacką zemstą. Przecież ciemność zdecydowanie bardziej rzuca się w oczy, gdy dostaniemy dla porównania choćby odrobinę światła. Nie, Daredevil się nie kwalifikuje, ta scysja powinna być widoczna w postaci naszego ulubionego ścianołaza.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Spider-Man: Śmierć Jean DeWolff
Wydawnictwo: Mucha Comics
Scenariusz: Peter David
Rysunki: Rich Buckler, Sal Buscema
Tłumaczenie: Marek Starosta
Typ: komiks
Gatunek: superbohaterowie, akcja
Data premiery: 10.07.2023
Liczba stron: 168
ISBN: 978-83-67571-18-0

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Rafał "yaiez" Piernikowski
Rafał "yaiez" Piernikowski
Piszę o głupotach od kiedy tylko nauczyłem się, jak wyglądają literki. Od fanowskiego systemu RPG w czasach podstawówki i opowiadań w ramach lore uniwersum Warcrafta przeszedłem do kulturowej grafomanii. Od lat prowadzę bloga muzycznego Nieregularnie Relacjonowana Temperatura Hałasu, tylko troszkę krócej działam w redakcji Nerdheim. Jako anglista z wykształcenia język traktuję swobodnie, dopóki spełnia swoją funkcję użytkową, co jest zręcznym usprawiedliwieniem mojego nieposzanowania podstawowych zasad. Zawodowo zajmuję się ubezpieczeniami na rynek USA. Prywatnie katuję skrzeczącą muzykę, tony komiksów (Ameryka, Japonia, Europa w tej kolejności), gry video, planszóweczki i składam modele japońskich robotów.
spot_img
„Mam problema” z dziełami przełomowymi. Wiecie, w takim kontekście mówi się często o starociach, które na dzisiejsze czasy wypadają strasznie średnio. To złożony problem, przystępność istotnych klasyków zależy często tak naprawdę od ich powierzchownych elementów, czasem zgrywa się to więc w pewnym stopniu z...Przeleżała przełomowość. Recenzja komiksu Spider-Man: Śmierć Jean DeWolff
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki