Polityka wydawnictwa DC zabiła Supermana. Ale od razu pojawił się następca, będący tak naprawdę poprzednikiem umarłego – nie wnikajcie, to w końcu rzeczywistość komiksowa… Jak The Final Days of Superman przygotowywało nas na częściowy reboot uniwersum, tak Justice League: The Extinction Machines dzieje się w już odmienionym świecie Rebirth.
Liga Sprawiedliwości strzeże Ziemi przed zagrożeniami o skali kosmicznej (takimi jak Darkseid, Brainiac czy Rao), gdy siły pojedynczych bohaterów są niewystarczające. Tak jest i tym razem, lecz teraz brak kluczowego członka zespołu – Wielkiego „S”. Kal-El, przywdziewający błękitny kostium i czerwoną pelerynę, pochodzi z zupełnie innego wszechświata – jest zatem obcy w dwójnasób, a na dodatek nadludzie nie chcą go przyjąć do swojej paczki. Jednak Batman, Wonder Woman, Flash, Aquaman, Cyborg, a także dwoje Green Lanterns stają w obliczu zagrożenia tak ogromnego, że pomoc imigranta z Kryptonu okazuje się niezbędna.
Ziemia nękana jest przez trzęsienia wykraczające poza skalę Richtera – zderzają się ze sobą wszystkie płyty tektoniczne globu. Jednocześnie z kosmosu nadciągają rakiety wypełnione owadopodobnymi stworami, zaś ludzie zmieniają się w czerwonookie hordy o najwyraźniej zbiorowym umyśle. Nic to! Nasza gromadka superbohaterów raźno zabiera się do tłuczenia, rozwalania i anihilowania zagrożeń w celu ochrony planety. Kiedy okazuje się, że przyczyną drgań skorupy są tajemnicze urządzenia umieszczone w ziemskim jądrze, Batman łaskawie decyduje się na poproszenie Supermana o wsparcie. Jednak to nie tytułowe machiny wymierania stanowią główny problem dla Ligi Sprawiedliwości. Zlobotomizowani ludzie łączą się bowiem w postacie tytanicznych humanoidów (The Kindred), uosabiających cztery pierwotne siły uniwersum – spektrum kolorów, magię, prędkość oraz gwiezdne światło. Z kolei przylatujące ze spękanej, martwej planety pojazdy wypuszczają chmary kosmicznych dronów, przekształcających swoje ludzkie ofiary w technomutantów-zombie. Taaak… W streszczeniu scenariusz wypada jeszcze gorzej niż w komiksie.
Jeśli Rebirth miało wnieść do uniwersum nową jakość, to w Justice League: The Extinction Machines się to nie udało. Skala potrójnego zagrożenia jest, owszem, megakosmiczna, jednak to wszystko widzieliśmy już dziesiątki razy i nic w tym przypadku oryginalnego; wręcz przeciwnie – wtórność wyłazi na każdej stronie (gigantyczni The Kindred to przecież marvelowscy Celestials). Narracja zlewa się w jeden wielki bełkot. Przodują w tym tytani powstali z połączenia dusz i ciał setek ludzi – nawijają coś o czystce (The Purge), śpiewaniu pieśni (tak, tworzą zespół czterech kosmicznych wokalistów), nieuniknionym zniszczeniu Ziemi oraz ludzkości, a także o wiecznym powrocie.
Lifting poszczególnych członków Justice League wyszedł ze zmiennym szczęściem. Na pewno nie pomógł Aquamanowi, gdyż król Atlantydy pruje oceaniczne głębiny i rozsypuje po dnie magiczne szkiełka (Zodiac Crystals – artefakty pochodzące z zamierzchłych komiksowych lat 60.). Cyborg – najmniej znana mi postać, promowana zapewne ze względu na zbliżającą się premierę filmową, ma najdłuższe kwestie w całym komiksie, lecz nie sądzę, by ich objętość przekładała się na sensowność. Batman gra rolę przywódcy zespołu (nic w tym dziwnego, w końcu to ukochany bohater fanów), chociaż nie błyszczy ani sarkazmem, ani intelektem; nadal nie mogę przyzwyczaić się do żółtej obwódki wokół Bat-symbolu. Wonder Woman niezbyt się zmieniła – jest przedstawicielką innej kultury, stanowiąc wcielenie prawdy, honoru i mądrości. Oprócz lassa i miecza używa także pioruna Zeusa. Skoro o błyskawicach mowa – również postać Flasha nie przeszła drastycznych zmian. Wrócił stary, dobry Superman, czyniący zawsze to, co słuszne; na dodatek ma pewną siebie, szczerą i upartą żonę (Lois Lane) oraz stoicko opanowanego syna Jona, częstującego Batmana ciasteczkami. Z pewnością perypetie tego domowego super-stadła będą wdzięcznym tematem dla kolejnych zeszytów serii. Jako wielbiciel klasycznego wcielenia Supka z czasów Johna Byrne’a (i TM-Semic) z przykrością muszę stwierdzić, że rezygnacja ze stójki w kostiumie (znanej z New 52) była nienajlepszą decyzją ze strony projektantów nowego-starego uniformu Człowieka ze Stali. Najbardziej interesujący jest jednak duet Green Lanterns – Jessici Cruz oraz Simona Baza, wprowadzonych do Ligi i Korpusu przez Hala Jordana. Zawsze uważałem, że Zielone Latarnie mają ogromny potencjał fabularny, pozwalający scenarzystom na wprowadzenie zróżnicowanych charakterologicznie oraz etnicznie postaci (vide Guy Gardner). Nowi obrońcy sektora 2814 to największe drużynowe żółtodzioby, ale nadrabiają oni swoje braki świetną grą zespołową. Przedstawiono ich w sposób na tyle intrygujący (Jessica nadal ma problem z tworzeniem umysłowych konstruktów, zaś Simon oprócz pierścienia nosi pistolet „na wszelki wypadek”), że chętnie sięgnę do innych komiksów z udziałem tej pary.
Pierwszy Volume „odrodzonej” Justice League w ogóle nie zachęca do lektury dalszych części serii. Między postaciami brak chemii, a jeden z głównych wątków – skaptowanie Supermana – potraktowany jest po macoszemu – Człowiek ze Stali przebywa niemal cały czas w innym miejscu niż reszta drużyny. Chaotyczna, wtórna fabuła nie przynosi finałowej konkluzji i wyjaśnień. Nie wiadomo, jaka była przyczyna wszystkich apokaliptycznych wydarzeń przedstawionych w komiksie. Jak na historię wprowadzającą czytelników w nowy-stary świat, The Extinction Machines wypada bardzo blado.
Tytuł: Justice League Volume 1: The Extinction Machines (Rebirth)
Scenariusz: Bryan Hitch
Rysunki: Tony S. Daniel
Wydawnictwo: DC Comics
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 168
NASZA OCENA
Podsumowanie
Plusy:
+ Superman powraca – i to z rodziną!
+ pojawiają się nowi, nietypowi Green Lanterns
Minusy:
– w fabule panuje bałagan
– finał nie przynosi żadnych wyjaśnień
– między postaciami nie ma chemii
– cały konflikt jest bardzo wtórny
,,Nowi Green Lanterns” pochodzą z New 52. Jessica była w 3 ostatnich tomach poprzedniej Jl, a Simon w JLA.
I to bardzo dobry transfer 🙂
Tak, zgadzam się z oceną. Mimo wszystko nadal czytam Ligę. Chyba z przyzwyczajenia…
Jeśli chodzi o Latarnie, to opinie o ich losach są bardzo różne. Nie jest to może komiks najwyższych lotów, a właśnie najciekawszą jego częścią są relacje pomiędzy Jessicą i Bazem.
Właśnie piszę recenzję ich własnej serii 🙂 Jest duży potencjał moim zdaniem.